Cykl, który w 1912 roku rozpoczęła "Księżniczka Marsa" autorstwa Edgara Rice'a Burrougsa to już klasyka literatury fantastycznej. Przygody Johna Cartera, weterana wojny secesyjnej, który przypadkiem trafia na Marsa zyskały ogromną popularność i stały źródłem inspiracji, z którego bardzo chętnie czerpali później nie tylko inni pisarze, ale i liczni twórcy filmowi. Do ekranizacji przymierzano się już od dawna, swego czasu studio Warner Brothers miało nawet w planach nakręcenie filmu animowanego, ale w niedługo po rozpoczęciu prac, projekt umarł śmiercią naturalną. Przełom lat 70. i 80. ubiegłego wieku był najlepszym okresem, aby przenieść na wielki ekran przygody kapitana Cartera, bowiem film mógł się wówczas stać dla kinematografii tym, czym swego czasu dla powieści fantastycznej był jego literacki pierwowzór. Niestety ograniczenia techniczne, z raczkującymi dopiero efektami komputerowymi na czele, stały się barierą nie do pokonania. A później już powstały "Gwiezdne wojny" Lucasa i nikt dziełami Burrougsa nawet nie zawracał sobie głowy. Teraz, równo sto lat po premierze pierwszej książki, studio Walta Disneya sprawiło, że ekranizacja "Księżniczki Marsa" stała się faktem.

Nie ma się co oszukiwać, jak już wspomniałem we wstępie, "John Carter" jest filmem spóźnionym, a co za tym idzie, nie oferuje współczesnemu widzowi nic, czego ten by już wcześniej w kinie nie widział (no, może za wyjątkiem Wooli, ale to osobna kwestia). Inną sprawą natomiast jest sposób, w jaki to wszystko zostało zaserwowane. Andrew Stanton posiadł umiejętność, którą pochwalić może się niewielu, a którą bardzo sobie cenię. Mianowicie potrafi tchnąć magię w opowiadane przez siebie historie. Co prawda miałem pewne obawy, czy to, co udawało mu się w animacjach, którymi do tej pory się zajmował, zdoła również przenieść do produkcji aktorskiej, ale okazały się one nieuzasadnione. "Johna Cartera" ogląda się po prostu świetnie i czuć w nim, a przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie, klimat kina przygodowego lat 80., a dokładnie pewną lekkość charakterystyczną dla filmów z tamtego okresu, a coraz częściej nieobecną we współczesnych obrazach.


©2012 CD Projekt.

Tym bardziej dziwią więc wyniki z box-office'ów, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę doborową obsadę i ogromny budżet produkcji. Wydawać by się mogło, że obraz, który ma wszelkie zadatki na bycie letnim blockbusterem, powinien bez problemu zarobić krocie. Niestety film okazał się finansową klapą. Przyczyny problemu dopatrywać się można w słabej kampanii reklamowej - zwlekanie do ostatniej chwili z promocją, nieatrakcyjne trailery, plakaty przypominające kadry z filmu z naniesionymi na nie w programie Paint napisami. Studio Disneya nie zdołało w porę zainteresować swoim obrazem potencjalnych widzów i poniosło sromotną klęskę. Do tej pory zastanawiam się, jak można było tak słabo promować produkcję, na którą wyłożyło się naprawdę grube miliony.

A ogromny budżet jest tu naprawdę widoczny, szczególnie w sferze wizualnej obrazu. Efekty specjalne robią niesamowite wrażenie, a rozmach, z jakim zrealizowano podniebne batalie przyjemnie łechce narządy wzroku. Umiejętnie wybrano także plenery mające udawać Marsa. Big Water w Utah oraz Shiprock w Nowym Meksyku mają na tyle obcy wygląd, iż nietrudno uwierzyć, że bohaterowie "Johna Cartera" naprawdę przebywają na Czerwonej Planecie. Na szczególną uwagę zasługuje animacja zielonych, czterorękich Tharków, którzy faktycznie przypominają żywe istoty, a nie efekty pracy komputera.

Niemniej jednak moim faworytem i tak pozostaje Woola, dziesięcionogi marsjański... pies (?) towarzyszący Carterowi. Temu stworzeniu ktoś chyba zamontował pod ogonem napęd jądrowy, gdyż przy nim nawet Bolt wydaje się wolny jak żółw. To szybkie pocieszne stworzonko jest sprawcą wielu zabawnych scen, a zarazem jednym z fajniejszych bohaterów drugoplanowych, jacy gościli w kinie już od dłuższego czasu. A żebyście widzieli jak Woola walczy... Po prostu "banan" z twarzy nie schodzi.


©2012 CD Projekt.

Jedynymi mankamentami filmu są w mojej opinii dwie rzeczy. Po pierwsze, brak wyraźnej chemii pomiędzy Johnem, a główną postacią żeńską, czyli Dejah Thoris - księżniczką Marsa. Osobno radzą sobie naprawdę nieźle, Taylor Kitsch jako Carter jest charyzmatyczny i krnąbrny, co jeszcze dobitniej podkreśla jego zawadiacki uśmieszek, Lynn Collins to z kolei twarda i wojownicza kobieta, która gotowa jest bronić swojego ludu do ostatniej kropli krwi. Doskonale pasują do swoich ról, a mimo to, kiedy oglądamy ich razem mamy świadomość tego, że tylko grają, bo między nimi nie do końca iskrzy. Druga sprawa to mało satysfakcjonująca finałowa bitwa. Liczyłem, że w tej scenie twórcy wykażą się dużo większym rozmachem, a i sama potyczka będzie dłuższa. Jak na element stanowiący swoiste clou filmu, potraktowano ją zbyt kameralnie i nie poświęcono jej odpowiednio dużo czasu.

Nie są to jednak na tyle poważne mankamenty, by mogły przesądzić o końcowej ocenie filmu. "John Carter" to naprawdę doskonała i obfitująca w humor rozrywka, która spodoba się zarówno młodszym jak i starszym widzom. Dlatego też gorąco zachęcam do tego, aby zaopatrzyć się w wydanie DVD, które nakładem wydawnictwa CD Projekt można nabyć za śmieszną kwotę 19,90zł. Warto tym bardziej, iż na płycie poza samym filmem znalazł się dziesięciominutowy materiał "100 lat procesu twórczego" traktujący o książce i wieloletnich przymiarkach do jej ekranizacji, jak również komentarz audio reżysera i producentów.

Ekranizacja "Księżniczki Marsa" nie tylko zachwyca efektami i rozmachem, ale również wspaniałą muzyką autorstwa Michaela Giacchino, która jeszcze bardziej potęguje, i tak bogate już, doznania. Dajcie się więc porwać tej epickiej opowieści o konflikcie na odległym Barsoom (tak rdzenni mieszkańcy tej planety nazywają Marsa) i wraz z Johnem Carterem walczcie z białymi małpami i poprowadźcie armię Tharków ku zwycięstwu. Obraz Andrew Stantona przez marną kampanię promocyjną niesłusznie poległ w box-office'ach, niech więc premiera na DVD będzie dla niego drugą szansą.

Ocena: 8/10

Reżyseria: Andrew Stanton
Tytuł oryginału: John Carter
Produkcja: 2012
Czas trwania: 126 min
Dźwięk: DD 5.1 angielski, polski
Format: 2.40:1
Występują: Taylor Kitsch, Lynn Collins, Samantha Morton, Mark Strong, Willem Dafoe
Sprawdź inne tytuły: Andrew Stanton
Dystrybucja: CD Projekt
Napisy: polskie, angielskie
Dodatki: "100 lat procesu twórczego", komentarz audio reżysera i producentów
Cena: 19,90
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj