Historia księdza Jana Kaczkowskiego i jego podopiecznego, Patryka Galewskiego, to znakomity materiał na filmową historię. Czy debiutujący reżyser, Daniel Jaroszek podołał zadaniu?
Johnny to prawdziwa historia popularnego księdza Jana Kaczkowskiego, który głosił nie tylko słowo Boże, ale też nauczał ludzi, by w życiu nie zwlekać i brać z niego pełnymi garściami. Sam wiedział o tym najlepiej, bo niestety długi czas zmagał się z glejakiem - nowotworem ośrodkowego układu nerwowego, co ostatecznie doprowadziło do jego śmierci w 2016 roku. Był postacią cieszącą się wielkim szacunkiem nie tylko u osób wierzących, bo tak naprawdę jego posługa była tylko jedną z ról. Do samego końca zaangażowany był także w prowadzenie hospicjum, które zbudował z własnej inicjatywy. Ksiądz Kaczkowski zdecydowanie zasłużył na to, by dostać filmową biografię i nawet jeśli w poniższej recenzji będzie trochę narzekania, to jednak na pewne mankamenty trudno się gniewać.
Historia przedstawiona w filmie pokazuje nam tak naprawdę tylko wycinek z życia Kaczkowskiego, który jedną ze swoich książek zatytułował "Życie na pełnej petardzie". Nie miał czasu do stracenia i przed swoim odejściem, chciał wszystko pozostawić w najlepszym porządku. Dobrą decyzją scenarzystów okazało się postawienie księdza w kontraście do Patryka Galewskiego - chłopaka, który nie miał łatwo w życiu i zdarzało mu się wpadać często w tarapaty. Jeden z jego napadów na dom kończy się dostaniem ponad trzystu godzin społecznych i decyzją sądu pomagać ma w puckim hospicjum - w tym, którego szefem jest właśnie ksiądz Kaczkowski. Dla Patryka spotkanie z nim staje się punktem zwrotnym, rozpoczynając drogę do zrozumienia czym jest empatia.
Producenci filmu postawili na reżyserski debiut bardzo młodego twórcy.
Daniel Jaroszek wcześniej miał do czynienia z teledyskami i zdecydowanie widać to w warstwie formalnej filmu, która szczególnie na początku może się podobać. Wizualne fajerwerki z czasem jednak schodzą na dalszy plan, bo też zmienia się ton historii. Dalej towarzyszy nam niebanalny humor Kaczkowskiego, ale jednak przebywanie na terenie hospicjum wymaga nieco innych środków wyrazu, by dać widzom okazję do kontemplowania.
Johnny ma jednak całe mnóstwo świetnie napisanych linijek dialogowych, bo jak zresztą kiedyś powiedział ksiądz Kaczkowski: "ze śmierci trzeba żartować, bo gdyby była śmiertelnie poważna, to by nas zabiła". Filmowi towarzyszy więc ciągłe poczucie ciepła i radości, ale tutaj niestety muszę się przyczepić do nadmiaru słodkości. Za dużo ziarenek znalazło się w tej cukierniczce i można niekiedy mieć wrażenie, że oglądamy kolejną uroczą produkcję realizowaną przez TVN, w których zawsze wszystko jest takie urocze. Mało brakowało, żeby pod koniec wszyscy wyszli z więzienia i zaczęli klaszczeć, tańczyć i radować się życiem. Niemniej, to bardzo ważny film, bo nieczęsto mamy okazję w polskim kinie do rozmawiania o śmierci i odzierania instytucji pomocy z mitów i niewiadomej, bo jednak często odwracamy się od miejsc, w których można znaleźć cierpienie.
Johnny pokazuje, że można tam też odszukać radość i ważne jest, aby każdy z nas miał kogoś, kogo będziem mógł złapać za rękę w ostatniej minucie naszej obecności na tym świecie.
Na pewno wielu z widzów zastanawia się, jak tym razem aktorsko wypadł
Dawid Ogrodnik. Kolejny raz portretuje na ekranie postać rzeczywistą i znowu moim zdaniem robi to w sposób wybitny. Być może nie przekona tych, którzy narzekają na jego manieryzm, ale fizyczna i psychiczna transformacja jest odczuwalna, bije z ekranu i zarówno jego sposób poruszania, jak i wypowiadania się, robi wielkie wrażenie. Jego autentyczność pomaga w śledzeniu tej historii i uwiarygadnia postać Kaczkowskiego, bo zawsze łatwo jest przerysować postać i pozwolić sobie na zbyt dużą swobodę, ale Ogrodnik odnajduje w tym odpowiedni balans. Bardzo dobrze wypada też
Piotr Trojan w roli Patryka, chociaż ta postać krótko jest kontrapunktem dla Jana Kaczkowskiego. Jego przemiana następuje zbyt szybko, a przecież film trwa dwie godziny i można było zdecydowanie lepiej poprowadzić jego przemianę. Nie wiem czy to wina bardziej reżysera czy może scenariusz nie dał do tego okazji, ale tak samo słabo wypada pojawienie się Żanety (w tej roli
Marta Stalmierska), miłości Patryka. Bardzo trudno powiedzieć o niej coś więcej; właściwie nie jest ona postacią w tym filmie i można mieć wrażenie, że znalazła się w nim wyłącznie dlatego, że obecna była w adaptowanej historii.
Johnny jest filmem z kategorii tych wholesome, czyli przytula, daje dużo radości, ale też umiejętnie przechodzi pomiędzy różnymi emocjami, bo przecież w życiu nie zawsze jest wesoło. To dobrze zrealizowana biografia z ciekawym punktem wyjścia i świetną kreacją Ogrodnika i zdecydowanie jej odbiór zależeć będzie od tego, jak sami zareagujemy na poruszane tematy. Na koniec muszę jeszcze przyczepić się do użytej w filmie muzyki, która według mnie wpływa negatywnie na seans - słuchamy ckliwe komercyjne kawałki, których nuty mają wywołać u nas określony efekt. Mało jest w tym filmie wyciszenia, co może stałoby w opozycji do życia na pełnej, ale przecież w jednej ze scen sam Kaczkowski mówi, że najbardziej boimy się siedzenia w milczeniu, bo wówczas musimy rozmawiać sami ze sobą. Popularne kawałki
Dawida Podsiadło zdecydowanie utrudniały nam tę próbę złapania własnych refleksji w sposób, o którym wspomniał bohater filmu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h