Na dobry początek krótki przewodnik i/lub "marudnik" po wydaniach ścieżki dźwiękowej "Hobbit: Pustkowie Smauga", gdyż jest to kwestia skomplikowana niczym system dróg i przejść w Mrocznej Puszczy. Wydania w Polsce są trzy (jeśli się mylę, proszę o komentarze – zawsze to fajnie odkryć jakieś nowe): niepełne, pełne oraz niepełne samozwańczo określające się jako pełne. I z tym ostatnim w niniejszym tekście mamy do czynienia. W pierwszym momencie naszą uwagę przyciąga naklejka przekonująca do pełności albumu, który zdobi, a już w następnym wzrok kieruje się na obrzydzającą okładkę ramkę z chwytliwym hasłem "Zagraniczna płyta – polska cena". W tym momencie powinniśmy przestać się łudzić, że naklejka mówi prawdę.

[…i robi się nam smutno na samą myśl o tym, że w USA pełne wydanie muzyki do "Hobbita" oznacza płytę w otoczeniu książeczki w twardej okładce, mini-plakatów, partytur i kodów uruchamiających nam różne aplikacje na komórkę, z których można się cieszyć jak dziecko. Trochę zjada zazdrość, kiedy patrzy się na frajdę Tolkien-geeków z piaskownicy za oceanem. Polska, samozwańczo pełna wersja jest taką Nokią 3310: zadzwoni, wyśle SMS-a, nie naciągnie nas ma miliony monet, ale twittera na niej nie sprawdzimy. Tym, którzy kochają gadżety i dziewięciopłytowe - tak rozszerzone, że bardziej się nie da - wydanie ścieżki do "Władcy Pierścieni", będzie tu czegoś brakować (na przykład estetyki zmiażdżonej przez ramkę "Polska cena").]

Sedno ścieżki dźwiękowej, czyli - dla przypomnienia - sama muzyka, na płycie jest; nikt jej nie wymazał z nośników, więc pomimo naszego wrodzonego umiłowania do odblaskowych gadżetów skupmy się na niej. Wydaniu samozwańczo pełnemu brakuje do prawdziwej pełności kilkunastu minut muzyki. Generalnie zachęcamy wytwórnie do prezentowania się recenzentom w pełnej krasie tudzież umundurowaniu, ale marudzić nie będziemy (nawet na ramkę "Polska cena"). Po prostu nie będzie słowa o A Necromancer ani dodatkowych fragmentach, które pojawiają się w rozszerzonych wersjach utworów (bo tak naprawdę nie ma o co kopii kruszyć).

Ogólną wizję Shore’a poznaliśmy przy okazji ścieżki "Hobbit: Niezwykła podróż": zachowujemy tradycję i nie stronimy od muzycznego recyklingu z "Władcy Pierścieni". W "Pustkowiu Smauga" kompozytor trzyma się tej konwencji, a słychać to już w otwierającym film The Quest for Erebor – nie mija nawet jedna minuta, a już możemy usłyszeć dobrze nam znane dźwięki prosto z Shire. Czy muzyczny recykling jest zły i mrokiem owiany? Nie, jeśli jest uzasadniony tym, co widzimy na ekranie, wykorzystany jest w ramach tej samej sagi i nie jest fundamentem całej kompozycji. O ile można uznać, że pierwsze dwa warunki zostały spełnione, o tyle sprawa ostatniego jest nieco wątpliwa.

Pięć partytur i w każdej Shore starał się umieścić kilka nowych tematów - ma teraz w czym przebierać. Idea zakładająca, że kiedy na scenie pojawia się hobbit, w uszach powinno brzmieć The Shire (i tak dalej), pozostawia mało miejsca na coś zupełnie nowego. W efekcie dostajemy tylko kilka nowych motywów. Dlatego "Pustkowie Smauga" brzmi ładnie (bo "Władca…" brzmiał ładnie), ale nie zachwyca, bo znaliśmy tę ścieżkę na pamięć już 10 lat temu.

Z tematów nowych wyraźnie zauważalne są dwa. Po pierwsze: temat Smauga. Jackson zapowiadał, że będziemy mogli usłyszeć wpływy kultury chińskiej i indonezyjskiej oraz nutkę "Psychozy" Herrmanna z filmu Hitchcocka. Skojarzenia te są dość luźne, ale też niebezpodstawne. Na przykład w Inside Information bardzo wyraźnie usłyszymy dzwoneczki i dzwony (wszak smok leży na cudownie brzęczących monetach). I może nie uświadczymy ostrych, wysokich dźwięków charakterystycznych dla "Psychozy" (choć pojawiają się na chwilę na przykład we Flies and Spiders), ale smyczki i ostinato zrobią swoją robotę. Drugim rzucającym się w ucho motywem jest ten pojawiający się wraz z elfami w Mrocznej Puszczy (Flies and Spiders). Pełną mocą wybrzmiewa w The Forest River, jednak jego najbardziej niezwykłą wersją jest ta pojawiająca się w Feast of Starlight. Bardzo lubię, kiedy Shore na chwilę zapomina o heroicznej fanfarze i robi coś delikatnego. Choćby marudzić na resztę ścieżki, to jedno trzeba Shore’owi przyznać: nadal wie, jak używać fletów poprzecznych, rożków angielskich i obojów, co słychać również w końcowej partii The Woodland Realm.

Przykro, że w drugiej części "Hobbita" nie pojawił się żaden utwór śpiewany przez obsadę. Jak do tej pory, za każdym razem była to idea trafiona: Miranda Otto śpiewająca tren w Theoden King, The Edge of Night Billy’ego Boyda w utworze The Sacrifice of Faramir czy choćby Misty Mountains w wykonaniu krasnoludów pod przewodnictwem Richarda Armitage'a. Tolkien miał słabość do starych pieśni i z lubością uzupełniał swoje dzieła utworami pisanymi na ich wzór i podobieństwo. Sceny, w których Jackson również poddaje się temu zauroczeniu, najbardziej wbijają się w pamięć, przede wszystkim dlatego, że są niesamowicie emocjonalne i poruszające. Szkoda, że w "Pustkowiu Smauga" z nich zrezygnowano.

Prawdziwym dobrem dla świata, które znajduje się na tej płycie, jest piosenka promująca. "Władca Pierścieni" na napisach końcowych miał utwory niezwykle różnorodne: zaczynając od dość oczywistego wyboru (ale jakże perfekcyjnego), czyli Enyi, przez zaskakująco alternatywny wokal Emiliany Torrini w Gollum’s Song, aż po Into the West Annie Lennox. Pomimo tego każdy z nich był utworem orkiestrowym i pobrzmiewała w nim jakaś subtelna nuta wielkości godnej legendy. W trylogii "Hobbit" Jackson wyznaczył wyraźny wspólny mianownik: zarówno Song of the Lonely Mountain Neila Finna, jak i I See Fire Eda Sheerana to utwory popowo-folkowe.

Chóry krasnoludów i uderzenia kilofów nadały popowej kompozycji Finna trochę potrzebnej mitowi mocy i tym samym pozwoliły wślizgnąć się w konwencję. I See Fire ma zupełnie inny charakter: niezwykle osobisty, momentami nawet intymny, głównie dzięki ciepłemu, mocno zabarwionemu emocjami wokalowi Sheerana. Co równie ważne, Jackson wysłał orkiestrę na urlop i na placu boju pozostawił artystę oraz jego skromne instrumentarium (warto dodać, że na wszystkim - za wyjątkiem wiolonczeli - Sheeran zagrał sam). To swoista modlitwa, nie hymn. Trudno byłoby przypisać ten utwór do konkretnej postaci. Choć wiemy, że piosenka jest inspirowana słowami Thorina, to chyba każdy członek wyprawy pod Samotną Górę mógłby ją zaśpiewać. Nie chórem, ale raczej w samotności albo w gronie bardzo kameralnym i bliskim. Solo. I choć wyróżnia się (by nie napisać, że nie pasuje do całości) na tle partytury Shore’a, a nawet na tle ducha całej sagi, to naprawdę dobrze, że ten utwór powstał.

Kiedy Wojciechowi Kilarowi zaproponowano pracę przy ścieżce dźwiękowej do "Władcy Pierścieni", ten zastrzegł, że jest w stanie napisać muzykę tylko do pierwszej części. Miał świadomość ogromu materiału, jaki trzeba będzie stworzyć. Śmielszy był Howard Shore i, trzeba to przyznać, wywiązał się ze swojego zadania znakomicie. Kilka lat później przyszedł czas na "Hobbita" i o ile Jackson dalej bawi się świetnie, o tyle Shore wygląda na zmęczonego materiałem, ergo w podejściu Kilara znajdowała się pewna mądrość życiowa. On wiedział, że tak będzie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj