Wyobraźcie sobie starożytne Chiny, tyle że podzielone na siedem – walczących ze sobą nieprzerwanie od 500 lat – królestw. Wielkie armie dowodzone przez potężnych generałów toczą wojny na śmierć i życie, a ich losy spoczywają na ostrzach połyskujących mieczy. Oto Kingdom — dzieło Shinsuke Sato oparte na historii autorstwa Yasuhisy Hary. Choć fabularnie brzmi całkiem obiecująco i jest to jedna z lepszych adaptacji na koncie reżysera, to istnieje parę mankamentów, które mogą utrudniać jej odbiór. W pełni zachowana konwencja anime to pierwszy kłopot. Zabrzmi to dziwacznie, bo przecież chodzi o odtworzenie oryginału, ale ja jestem zdania, że o ile pewne rzeczy świetnie działają w animacji, o tyle nie zadziałają już tak dobrze w świecie realnym. W shōnenach często mamy do czynienia z krzykliwymi bohaterami, co jest wynikiem konwertowania statecznej mangi na ruchome obrazy. Sceny walki właśnie przez to, że są nieruchome, muszą być opisywane, aby było wiadomo, co się dzieje – stąd postacie wykrzykujące swoje imiona czy nazwy ataków, które wykonują. To tradycja, choć oczywiście nieobligatoryjna (w przypadku serii seinen raczej odchodzi się od tej praktyki). Kingdom należy jednak do tych głośnych tytułów, w związku z czym Shin, grany przez Kento Yamazakiego, nieustannie się wydziera. Aktor idealnie odtworzył rolę nieokrzesanego niewolnika prosto z anime – co z kolei w naszym świecie prezentuje się dość komicznie. Gesty, ekspresje i wspomniane przeze mnie krzyki wydają się przejaskrawione i sztuczne, zwłaszcza w porównaniu z innymi postaciami, które nie są nawet w połowie tak pobudzone jak Shin. Momentami jego maniera może być męcząca, a nawet irytująca. Film trwa ponad dwie godziny. Istnieją produkcje, przy których ten czas mija jak za pstryknięciem palców, ale tutaj niestety tak nie jest. Poza scenami akcji trzeba przebrnąć przez momenty bardziej polityczne, skupiające się na interakcjach między postaciami, niekiedy zdające się trwać wieczność. Wynika to m.in. z dłuższych chwil ciszy, podczas których kamera musi uchwycić twarz każdego z obecnych bohaterów – co chyba ma budować dramatyzm, ale w praktyce, gdy jest tego za dużo, staje się to wyjątkowo nudne. Wycięłabym z filmu jakieś 20 minut właśnie takich momentów gapienia się w przestrzeń czy reagowania na daną kwestię dialogową. Mimo to Kingdom nie ogląda się źle. Fakt, dłuży się, ale kiedy dochodzimy już do tego, co ma być w filmie najważniejsze, czyli akcji, to odkładamy zegarek i oczekujemy w napięciu, co się wydarzy. Przedstawione sceny walki dla zwykłego widza mogą wydawać się zbyt przerysowane. Mamy do czynienia z ponadprzeciętnie silnymi postaciami, które potrafią samodzielnie pokonać całą armię – na przykład skokami na kilka metrów w górę, zakończonymi imponującymi skrętami tułowia w slow motion, czy gigantycznymi mieczami, które przy porządnym zamachu wywołują... zwalającą z nóg wichurę! Do tego bohaterowie, pomimo wielu zadanych ran i ciosów, zawsze jakimś cudem podnoszą się z ziemi. A dlaczego wygląda to w ten sposób? Czemu nie postawiono na zwyczajne bijatyki? Wynika to z inspiracji dziełem Luo Guanzhonga pt. Opowieść o trzech królestwach. W kulturze chińskiej generałowie przedstawiani są jako potężni i nieustraszeni wojownicy. Film trzyma się tejże konwencji, co naturalnie ma sens. Choć produkcja jest japońska, to miejsce akcji i koncept – chińskie. Na ekranie dostajemy więc swoisty miks konwencji, czyli inspirację chińską powieścią i dużo wspomnianych naleciałości doskonale znanych z anime. Ta mieszanka jednak często zaskakująco się sprawdza. Realistyczne? Oczywiście, że nie, ale to właśnie czyni te sceny tak epickimi! Jestem absolutną miłośniczką tych wygibasów i uważam, że w tym przypadku odbieganie od rzeczywistości wychodzi tym produkcjom na dobre – trudniej przewidzieć, co się wydarzy, a sam performance po prostu cieszy oko. Zresztą, cała produkcja wizualnie prezentuje się bardzo dobrze. Poza ładnymi zdjęciami warto zwrócić uwagę na genialną scenografię i kostiumy. Wioska ludu gór jest zachwycająca, podobnie jak królewskie szaty czy wojskowe zbroje. Historyczny klimat Kingdom został w pełni zachowany i rzeczywiście kojarzy się ze starożytnymi Chinami. Ujęcia również są na wysokim poziomie. Ogólnie rzecz biorąc, film – pomimo kilku drażniących drobiazgów – jest naprawdę niezły, a do kolejnych części podchodzę z niekrytą dozą ciekawości i optymizmu. Z pewnością produkcja znajdzie fanów nie tylko wśród miłośników japońskiego kina akcji, ale również tych, którzy znają i lubią oryginał. Mnie na pewno zachęciła.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj