Zasada ta jest więc jest zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem serialowego „Scream”. Z jednej strony umieszczenie jej w warstwie słownej serialu oznacza, że twórcy w pełni zdają sobie sprawę z niebezpieczeństw formatu. Z drugiej strony ostatnie odcinki pokazują, że wiedzieć, a wprowadzić w życie, to dwie różne sprawy. Zarówno „Aftermath”, jak i „Exposed” stają się ofiarami nadmiernego rozwlekania wydarzeń.

Mimo że dowiedzieliśmy się kilku ciekawych informacji dotyczących zamaskowanego mordercy, a przynajmniej samego Brandona Jamesa, tempo wydarzeń chwilowo znacząco zwolniło. Teoretycznie daje to widzom możliwość lepszego poznania bohaterów, wczucia się w ich sytuację. Niestety, aktorzy nadal nie wgryźli się w pełni w swoje role, często racząc nas dość topornym sposobem gry, przez co większość akcji odcinka nie wywołuje oczekiwanych wrażeń. Skoro nie wierzymy postaciom, tym trudniej jest się nam wczuć się w ich dramatyczną sytuację. Jedyną osobą, która budzi jakieś emocje jest Noah, ale to też w dużej mierze dlatego, że stanowi naszego przewodnika po meandrach świata przedstawionego.

Ten zaś zdaje się działać wedle zasady: „Wszyscy mamy swoje demony”, która pada w pewnym momencie 5. odcinka. Każda z postaci kryje bowiem jakieś mroczne sekrety. Na dodatek wszystko wskazuje na to, że każdy podgląda każdego, zbierając haki na ludzi ze swojego otoczenia. To zaś sprawia, że krąg podejrzanych co do tożsamości mordercy jest wyjątkowo szeroki. W zasadzie każdy może mieć motyw, by nocą przywdziać przerażającą lateksową maskę. Z jednej strony jest to świetne zagranie, gdyż nie można ufać nikomu. Z drugiej istnieje pewna obawa, że twórcy będą nadmiernie korzystać z tej sytuacji, na siłę przedłużając serial. Biorąc pod uwagę, że dostał on właśnie zielone światło na 2. sezon, a w odcinku cytuje się produkcję „Pretty Little Liars”, (która już od kilku lat przekłada moment, w którym zdradzi widzowi tożsamość tajemniczej A.), pozostaje tylko mieć nadzieję, że twórcy zaczną lepiej pożytkować serialowy czas.

[video-browser playlist="732110" suggest=""]

Tak jak filmowa seria, produkcja MTV korzysta z horrorowych klisz. Brakuje tu jednak znanego z filmów komediowego rozładowania napięcia i prześmiewczej klamry kompozycyjnej. Brak puszczania oka w stronę widza sprawia, że powielanie kalek znanych z horrorów jest tylko i wyłącznie tym - powielaniem kalek. Nie ma tu twórczej wartości dodanej. Zachowania bohaterów znajdują się przez to wśród typowych, głupich zachowań postaci znanych z produkcji z dreszczykiem, zamiast być ponad nimi, celowo je wyśmiewając. Mowa w szczególności o scenie, w której para jedzie do opuszczonego miejsca pod lasem, teoretycznie, by uczyć się jak korzystać z broni palnej, a tak naprawdę, by w ciszy i spokoju móc uprawiać seks. Wszystko pięknie, ładnie, ale czy przypadkiem w okolicy nie grasuje seryjny morderca, który ma obsesję na punkcie bohaterki? Czy na pewno samotna wyprawa w odludne miejsce jest najlepszym pomysłem? Filmowy „Krzyk” wyśmiałby tę sytuację, obrócił ją na głowie. Serial zdaje się jednak z pełną świadomością traktować swoich bohaterów jak horrorowych idiotów, gdyż mimo rozpoznania zagrożenia („morderca może już czeka na nas w samochodzie”) żadnemu z bohaterów nie zapala się czerwona lampka, że ich beztroskie zachowanie samoistnie nakłania do kolejnego aktu przemocy. Tym samym serialowy „Scream” powiela złe klisze horroru, z których naśmiewał się pierwowzór. Dziwne zagranie.

Chwilowo serial stracił swój urok. Wydaje się wręcz, że ostatnie dwa odcinki to tzw. „fillery”, zapychacze, które nie posuwają akcji do przodu. Spokojnie dałoby się skondensować ich akcję do co najmniej połowy czasu ich trwania. Mam więc nadzieję, że jest to jedynie cisza przed prawdziwą burzą, która rozpęta się w drugiej połowie sezonu. Format ma bowiem spory potencjał. Szkoda tylko, że twórcy zdaję się o tym czasami zapominać.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj