Księga Boby Fetta daje w 5. odcinku niepotrzebny oddech od głównej historii. Przez to pozostawia z bardzo mieszanymi uczuciami.
Po muzycznych sugestiach z 4. odcinka wiedzieliśmy, że w serialu
Księga Boby Fetta pojawi się Mando z
The Mandalorian. Jednak jego wprowadzenie pozostawia wiele do życzenia i wywołuje dość mieszane uczucia. Jesteśmy praktycznie w kulminacyjnym momencie historii Boby. Na horyzoncie wojna z Pyke'ami i potencjalne umocnienie władzy przez Fetta. Czemu więc Jon Favreau i spółka pomyśleli, że dobrą decyzją będzie... zrobienie w tym miejscu nowego odcinka
The Mandalorian? I to bez głównych bohaterów? To wydaje się nietrafioną decyzją. W pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać, kiedy to wszystko pójdzie w stronę historii, na którą czekamy. Ten epizod nie pełni nawet roli jakiegoś teasera 3. sezonu
The Mandalorian, bo doprowadza to do tego, że Mando pomoże Fettowi. Takie rozbudowanie i pokazanie, co u Mando po wydarzeniach z 2. sezonu jest niepotrzebne.
To odcinek fatalny dla
Księgi... i jednocześnie kapitalny dla
The Mandalorian. Obie produkcje pomimo podobieństw charakteryzują się innym klimatem i wizualnym stylem, co ten epizod wyraźnie podkreśla. Dostaliśmy to, za co polubiliśmy
The Mandalorian. Okazało się, że serial może działać bez Baby Yody, gdy skupia się na Mando i jego religii. Bryce Dallas Howard odziedziczyła gen reżyserski po ojcu Ronie Howardzie, bo po raz kolejny robi wyśmienitą robotę, często w wielu momentach pozytywnie nas zaskakuje. Ma rękę do opowiadania historii i doskonale czuje klimat uniwersum. Potrafi odwołać się do naszego wewnętrznego dziecka. Po tym odcinku chciałoby się jedynie więcej
Star Wars od tej reżyserki.
Świetnie wypadają sceny z kultystami Mando, którzy pomogli mu na Nevarro. Ten serial to nie tylko Baby Yoda. Oczywiście, wzmianki o nim pomagają wejść w tę historię, a fakt, że Din kazał zrobić coś z beskaru dla malca, napawa optymizmem. Tutaj jednak ważne są sceny retrospekcji, bo po raz pierwszy widzimy wspomnianą czystkę na Mandalore. Spektakularne ujęcia na setki myśliwców TIE pacyfikujących planetę budzą wrażenie, a scena z wykańczaniem niedobitków nasuwa apokaliptyczne skojarzenia z Terminatorem 2. Aż chciałoby się wiedzieć więcej! Jak do tego doszło? Co się wydarzyło potem? Dobrze, że Jon Favreau pogłębia mitologię wokół Mando, a także Mrocznego miecza, bo widzowie nieoglądający
Wojen Klonów mogą dzięki temu lepiej zrozumieć, że to bardzo ważne. Wspomnienie o Bo-Katan i innych aspektach kultury jedynie umacnia w przekonaniu, że Din należy do sekty popadającej w totalną skrajność. Dobrze, że odcinek kończy jego przynależność i pozwoli Djarinowi dojrzeć jako bohater i Mandalorianin. Zwłaszcza jeśli podejmie decyzje, by być nowym przywódcą jednoczącym wszystkich Mando. Nie jest wykluczone, że szczegółowe wyjaśnienie znaczenia Mrocznego miecza ma to sugerować.
Bryce Dallas Howard potrafi świetnie tworzyć klimat uniwersum
- czy to w walce z innym Mando o miecz, czy to nawet na Tatooine, gdy Din pracuje przy swoim nowym statku, którym jest myśliwiec z Naboo. Twórcy
Star Wars (w odróżnieniu od trylogii sequeli) przestali wstydzić się trylogii prequeli. Już w poprzednim odcinku była masa różnych nawiązań, a tutaj jest tego również dużo. Poza samym statkiem mamy kapitalną scenę testowego lotu, która odbywa się dokładnie na trasie wyścigu ścigaczy z Mrocznego Widma. To wizualnie nawiązanie wywoła dobre emocje u każdego wielbiciela pierwszych fabularnych trzech części.
Oczywiście, cieszy, że w ostatniej scenie Mando decyduje się pomóc Bobie za darmo, bo to pokazuje ważny rozwój bohatera. To, co szczególnie intryguje, to zapowiedź powrotu Baby Yody. Ta historia z 5. odcinka - choć nadzwyczajnie dobrze zrealizowana - jest zbyteczna, ale zobaczenie, co słychać u Grogu, wydaje się dość istotne dla rozwoju uniwersum. Wielu zadaje sobie pytania: co dalej z malcem, jak mu idzie trening, jakie plany mają co do niego twórcy? Liczę na ważne odpowiedzi i istotny kierunek rozwoju tej postaci - nawet jeśli będzie to tylko cameo.
Scen akcji jest niewiele, ale sam początek odcinka to majstersztyk w wykonaniu Bryce Dallas Howard. Dzięki takim scenom jak walka w rzeźni Mando jest bohaterem, którego świetnie się ogląda. Wiemy już znacznie więcej o mieczu i rozumiemy, skąd się bierze nieporadność Dina w jego władaniu. Sama scena ma zaskakująco mroczne oblicze, a walka jest brutalna z uwagi na przecięcie wroga na pół. Przemoc w tych scenach była większa niż zazwyczaj w uniwersum.
Naprawdę rozumiem zamysł twórców, którzy w pewnym sensie chcieli zapowiedzieć tym odcinkiem szereg zmian w nadchodzącym 3. sezonie. Uważam jednak, że jest to kompletnie nietrafiona decyzja. Dlatego też koniec końców będzie to jedyna recenzja odcinka w tym sezonie, w której nie wystawię oceny. To był najgorszy odcinek
Księgi Boby Fetta. Jednak mam na uwadze, że dla
The Mandalorian jest to epizod świetny, dający sporo frajdy. I właśnie ta rozbieżność nie pozwala mi na ocenę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h