Księga Boby Fetta dostarcza masę akcji w finałowym odcinku i przypomina... dlaczego Robert Rodriguez w roli reżysera to był fatalny wybór. Kiedyś potrafił kręcić strzelaniny, szkoda więc, że po tych umiejętnościach pozostało tak niewiele. Brak mu wyczucia, zrozumienia sensu takich scen, a także podejścia, które nadałoby im charakter. Kiedy zaczął fanatycznie robić fatalne filmy familijne (na czele z serią Spy Kids), coś stracił jako reżyser. W filmie Alita nie było tak źle, bo pewnie James Cameron na wiele rzeczy wywierał wpływ. W tym przypadku Rodriguez zyskał swobodę, co działa źle na jakość i budowę klimatu.  Po prostu nie rozumie, że strzelanina musi mieć sens - nie tylko fabularny, ale też realizacyjny - a gdy zabawa idzie w totalne absurdy i skrajności, odbiera to wydarzeniom cały rozrywkowy charakter. I to niestety ma miejsce w finale. Akcja zaczyna irytować, gdy do produkcji wkradają się głupoty, które nie są winą scenarzysty i twórcy, a Rodrigueza, który kompletnie nie potrafi tego poprowadzić. Przykład? W jednej scenie Krrsantan jest postrzelony, kuleje, ledwo chodzi, w następnej biega, jakby nic się nie stało. Miarkę jednak przebrała walka rancora z droidem bez energetycznej tarczy: zgrzyta tu nie tylko wyczucie czasu, ale też to, że cała "armia" Boby Fetta patrzy się na te wydarzenia, zamiast z tyłu strzelać do droida. Wręcz pozwalają mu postrzelić potwora (notabene w kolejnej scenie nie ma śladu po postrzeleniu). Tego typu głupot w scenach akcji w tym odcinku jest niebezpieczne dużo. Nie przeczę jednak, że cały motyw z Bobą Fettem ruszającym w bój na grzbiecie rancora wyszedł dobrze. Ma swój klimat. Każdy, kto pamięta rancora z Powrotu Jedi, może poczuć ciarki przechodzące po plecach na widok bestii w szale walącej w droida, rozrywającej przeciwnika czy zjadającej Pyke'ów. Nawet pojawiło się nawiązanie do King Konga. Oczywiście tutaj również były zgrzyty, nie tylko we wspomnianym już zachowaniu sojuszników potwora, ale też w ich nagłym ataku, gdy rancor wpadł w szał. Zero pomysłu ze strony reżysera, który wydaje się strzelać na oślep - dokładnie jak ludzie Fetta. Natomiast "pojedynek" Dina z rancorem to już inna para kaloszy - było dobrze aż do finału z Grogu. Jest w tym coś pięknego, jak maluch w końcu potrafi ciut lepiej korzystać z Mocy i ratuje swojego tatę. Ta scena zapada w pamięć.  Fabularnie ten odcinek nic nie zmienił, niczego nie wprowadził. Twórcy postawili jedynie na akcję. Problem w tym jest taki, że przez takie decyzje konflikt wydaje się na siłę pospieszany do mety. Bez większego pomyślunku, jak dać temu satysfakcjonujące zakończenie. Przypominam, że sceny akcji są co najwyżej przeciętne, więc odcinek finałowy jest dość problematyczny. Do tego dochodzi potężny zgrzyt z Cadem Banem. Z jednej strony wspaniale, że odwołali się do ich relacji, gdy Boba był jeszcze dzieciakiem w serialu Wojny Klonów, ale z drugiej... zabicie Cada Bane'a w taki sposób to zbrodnia. Ten fantastyczny łowca nagród zasługiwał na więcej. Przecież wymuszona wygrana Boby nie daje żadnej fabularnej satysfakcji, nie wpływa na rozwój bohatera! Twórcy Księgi... niepotrzebnie zmarnowali znakomitą postać na coś, co tak naprawdę nie ma znaczenia dla postrzegania Boby. Zwłaszcza że cała wygrana i rozmowa o byciu zabójcą to puste frazesy i oczywistości. To może miałoby sens, gdyby Fett zaprzeczył słowom Bane'a i go oszczędził. A tak twórcy pozostawili jedynie niesmak.
fot. materiały prasowe
+5 więcej
Twórcy od początku zapowiadali, że Księga Boby Fetta to tak naprawdę Mandalorian 2.5 - gdy spojrzymy na to z tej perspektywy, ma to jak najbardziej sens. Szkoda tylko, że w pamięci pozostanie jedynie znakomity drugi odcinek, który dawał nadzieję na wyjątkowy serial skupiony na Bobie. Potem to wszystko się rozmyło przez Roberta Rodrigueza i powrót Dina. To nadal były dobre Gwiezdne Wojny, ale spodziewaliśmy się czegoś innego. Najgorsze w tym finale jest to, że po nim w pamięci zostanie Grogu. Rodriguez i spółka nawet nie potrafili sprawnie wyjść z cliffhangera poprzedniego odcinka. X-Wing przyleciał, Baby Yoda wrócił do taty i... wszyscy mają być szczęśliwi. Oczywiście, w jakimś sensie ten wybór był oczywisty, ale wciąż 3. sezon zasługiwał na odcięcie się do malca i skierowanie go na nową drogę. Co nie zmienia faktu, że ten odcinek doskonale pokazuje jego siłę i urok. Wkroczenie w dwóch miejscach z Mocą posłużyło za wytrych fabularny, ale ma to swój wyjątkowy klimat. Nawet finałowa scena z siedzeniem na miejscu droida w myśliwcu jest humorystyczna. Rodzina jest znowu razem, a nam pozostaje mieć nadzieję, że twórcy mają dobry pomysł na kontynuację. Księga Boby Fetta pozostawia z niesmakiem i rozczarowaniem. Niestety, nawet sceny akcji nie wyszły najlepiej. A wprowadzenie gangu na ścigaczach okazało się totalnym niewypałem, co finał jedynie potwierdził. Ma on jednak swoje dobre momenty, a scena po napisach przynosi ulgę fanom czekającym na powrót Cobba Vantha. Dodam jeszcze, że zabrakło jakiegoś mocnego uderzenia. Czegoś, co usprawiedliwi decyzje fabularne, które - choć dawały całkiem dobrą rozrywkę - koniec końców odebrały cały sens temu serialowi. To naprawdę w wielu momentach są fantastyczne Gwiezdne Wojny, ale z innym reżyserem mogło to być coś o wiele lepszego. Na to zasługiwał Boba Fett.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj