La duquesa ciervo to z założenia książka fantastyczna. Owszem, znajdziemy w niej wiele elementów fantastyce właściwych. Niestety hiszpański pisarz zapomniał chyba, że nawet w tak swobodnym i otwartym na wszelkie wariacje gatunku należy zachować pewną logiczną spójność. Ibańezowi zabrakło tego, co przesądza o wybitności dzieła fantastycznego. Wykreowany przez niego świat jest pełen duchów, demonów i magii, ale zwyczajnie brakuje w nim sensu. Pisarz ewidentnie wzorował się na innych książkach z gatunku, na jednej z pierwszych stron znajdziemy nawet mapę Inglundu – głównego miejsca akcji, ale zawędrował zbyt daleko od zdrowego rozsądku. Bujanie w chmurach jest z pewnością potrzebne, czasem nawet mile widziane, ale w pewnym nadmiarze staje się po prostu męczące. Tym razem autor wziął na warsztat historię Hjalmara, chłopca z Ziem Wietrznych, który podstępem zostaje sprzedany do Inglundu, a dokładniej do jednego z jego najludniejszych miast – Irundastu. Hjalmar wierzy, że w niezwykłej metropolii będzie mógł szkolić się na giermka jednego z Kawalerów Krwi, jednak rzeczywistość zdaje się kpić z jego planów. Ostatecznie chłopak trafia do kuchni, gdzie pracuje jako sługa na niewolniczych zasadach. Jego rozczarowanie jest tym większe, ponieważ w rodzinnych stronach Hjalmar był synem króla, przyzwyczajonym do zgoła innego traktowania niż to, które spotkało go wśród mieszkańców Irundastu. Młody bohater nie zamierza jednak godzić się z losem. Dzięki uporowi i odrobinie szczęścia spotyka na swej drodze arcymaga, który dostrzega w nim potencjał i postanawia przyjąć go na swojego ucznia. Od tej pory życie Hjalmara zmienia się na lepsze. Chłopak poznaje tajniki magii i odkrywa ukryte dotąd zdolności. Wraz z nim nauki u czarnoksiężnika pobiera syn króla Inglandu oraz tajemniczy Oliver Trumbull, czyli kuzynka księcia tytułowa Księżna Pasquis. Pomimo oschłości i dziwacznego zachowania dziewczyny, Hjalmar zakochuje się w niej bez pamięci. Oczywiście dzielą ich te najbardziej spodziewane powody – pochodzenie, konwenanse, fakt, że księżna jest przeznaczona innemu, ale także kilka mniej przewidywalnych kwestii – piękna księżna zdaje się nienawidzić swojego adoratora, a jego zaloty wręcz ją obrażają. W tym momencie warto zaznaczyć, że charakterystyka dziewczyny zarysowana przez Ibańeza jest obrazem niezwykle skomplikowanej osobowości. Księżna często przebiera się za mężczyznę i wolny czas spędza na typowo męskich zajęciach. Przyszłość w roli matki i żony zdaje się ją przerażać. Księżna Pasquis nie jest dobrym materiałem na obiekt romantycznej miłości. Dla Hjalmara nie jest to jednak kwestia wyboru i znów górę musi wziąć jego upór oraz łut szczęścia.
Źródło: Rebis
Wątek romantyczny w tym wypadku nie jest wiodącym nurtem fabuły. Trudno jednak wskazać inny, który by nim był. Autor zarzuca swoich czytelników co chwila to nowymi nićmi fabuły. W ten sposób poznajemy historię wojny między ludami Północy a Volsungami, którzy gorszą bardziej cywilizowane kraje zbyt bliskimi związkami z niedźwiedziami, historię barda Orre, który przemierza świat w poszukiwaniu kobiety ze swojego sny oraz historię Hutty, który stara się zdobyć złoto, by wykupić z rąk handlarza niewolników czternastoletnią dziewczynkę. Wszystko to oplata wątek latających spodków i podejrzanych kulek mocy, które można by uznać za dominujące, gdyby pod sam koniec autor nie porzucił ich bez żadnego słowa komentarza.
Podobnie jak w Brilla, mar del Eden, Andrés Ibáñez i tutaj daje popis swojej bezgranicznej wyobraźni, jednak w tym wypadku przekroczył pewną nader delikatną granicę. Największym zarzutem, jaki można wobec niego wysnuć, jest fakt, że jego najnowsza książka najzwyczajniej w świecie nie ma sensu. Bohaterowie przemierzają niebezpieczne krainy w poszukiwaniu super groźnej broni, której ostatecznie nie znajdują, ale nikt się tym specjalnie nie martwi. Latające spodki krążą nad głowami mieszkańców Inglundu, porywając co chwila któregoś z nich, ale ostatecznie nie wiadomo dlaczego tak się dzieje. Smoki budzą się w otchłaniach ziemi i zaczynają siać grozę i zniszczenie, ale nikt nie zamierza zrobić z tym porządku. Pod koniec powieści czytelnik musi zastanawiać się, czy przypadkiem nie umknął mu po drodze jakiś rozdział, może nawet kilka, ewentualnie pół książki. Nie chodzi nawet o brak ostatecznego szlifu, chodzi raczej o brak jakiegokolwiek szlifu. Księżna jeleń przypomina raczej pierwszy szkic powieści, niż powieść już ukończoną. Nawet jeśli, po ciężkich mękach poszukiwania sensu, dotrwamy do ostatniej strony, to i tak nie czeka tam na nas nawet nagroda pocieszenia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj