Premierowemu odcinkowi drugiego sezonu Legends of Tomorrow nie można odmówić pewnego rodzaju uroku. Już od pierwszych minut całość ogląda się po prostu przyjemnie. To zasługa między innymi wprowadzenia nowej postaci, historyka Nathana Heywooda (który „daje” sygnał do rozpoczęcia nowej przygody w czasie), jak i gościnnego występu Olivera Queena, choć mówiąc uczciwie, odcinek by się bez niego obszedł. To nie jedyny gościnny występ postaci z uniwersum kreowanego przez The CW, co pokazuje, że stacja i scenarzyści na poważnie wzięli się za tworzenie bardziej rozbudowanego uniwersum niż do tej pory. Odcinek Out of Time prezentuje rozbitego na dnie morza Waveridera z jednym tylko członkiem teamu – Mickiem Rorym. Reszta bohaterów, poza Ripem Hunterem, który tajemniczo zniknął, została rozrzucona po kartach historii. To efekt próby udaremnienia wpłynięcia na historię przez Damiena Darhka (kolejny powrót), który z pomocą nazistów (i częściowo Alberta Einsteina) w 1942 roku chciał zniszczyć Nowy Jork przy użyciu bomby atomowej. Uwagę od razu zwraca fakt, że scenarzyści w końcu zaczęli dbać o linię czasową i wpływ działań drużyny Ripa Huntera na zachodzące w niej zmiany, nawet te najdrobniejsze. To zdecydowanie nowość, ponieważ w poprzednim sezonie bohaterowie mogli sobie skakać po czasie bez ograniczeń i żadnych konsekwencji, co było kompletnie nielogiczne. Obecnie do całkowicie logicznych następstw ich działań również jest daleko, ale widać, że odciskają (i to dosłownie) swoje piętno na historii świata. W tej kwestii naturalnie pojawia się wiele zgrzytów i odnosi się wrażenie, że następstwa działań postaci powinny być większe. Same przygody podróżników w czasie ogląda się natomiast całkiem przyjemnie. Zdecydowanie położono większy nacisk na sensowną fabułę niż w poprzednim sezonie, ale mimo wszystko można było to zrobić o wiele lepiej. Nadal głównym założeniem jest to, aby akcja pędziła na złamanie karku bez większych konsekwencji dla wielu historycznych wydarzeń. Przykład? Spotkanie z Albertem Einsteinem (który nota bene okazał się dość frywolnym i lubiącym towarzystwo kobiet naukowcem). Trochę trudno uwierzyć w to, że jeden z najbardziej znanych fizyków w historii nauki przeszedłby obojętnie wobec faktu spotkania podróżników w czasie. Nadal rażą natomiast niektóre efekty specjalne, zwłaszcza te zastosowane w momencie, w którym pokazano Raya Palmera w czasach prehistorycznych. Zresztą efekty wcześniej też nie były najmocniejszą stroną tego serialu i zapewne nigdy nie będą. Wisienką na torcie premiery nowego sezonu Legends of Tomorrow miało być pojawienie się zapowiadanej Justice Society of America i... nie wypadło to jakoś szczególnie źle, choć potwierdziło się, że stroje, w które powsadzano członków tej grupy, wyglądają jak wzięte z balu maskowego. Niemniej pojawienie się tych postaci koniec końców może wyjść serialowi tylko na dobre - tak jak jednego speedstera, który swego czasu zalazł bardzo mocno za skórę Barry'emu Allenowi. Podsumowując: jest lepiej, i to o wiele, niż w całym pierwszym sezonie, a przynajmniej na razie. Legends of Tomorrow na dzień dobry pokazuje, że ma być niezobowiązującą umysłowo rozrywką, w której głupoty i głupotki zwyczajnie będą się regularnie zdarzały. Jeśli nie będzie ich zbyt wiele, to odbiór serialu może być o wiele lepszy niż wcześniej, całościowo jednak, co widać od razu, LoT nadal jest jedną z najsłabszych, jeśli nie najsłabszą produkcją stacji The CW. To akurat pewnie nigdy się nie zmieni, zwłaszcza że konkurencja trzyma o wiele wyższy poziom.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj