Ostatnie dwa odcinki absolutnie nie spadły poniżej poziomu, jaki Legends of Tomorrow prezentuje w tym sezonie. Jest przaśnie, wesoło i dzieje się naprawdę sporo. Twórcy bardzo dobrze wykorzystują potencjał historii o podróżujących w czasie wyrzutkach, oferując naprawdę ciekawe przygody w różnych liniach czasowych. Otrzymujemy w ten sposób kawał naprawdę dobrej rozrywki (z przymknięciem oka na pewne niedociągnięcia). Ciekawie rozegrano kwestię odzyskania Ripa Huntera, którego Reverse Flash, dzięki specjalnemu urządzeniu, nastawił przeciwko swoim przyjaciołom. Przekonaliśmy się, że dla kapitana Waveridera całym światem jest jego statek. Dosłownie. Podróż do wnętrza jego głowy było podróżą po całym statku w poszukiwaniu tej części Ripa, która wiele odcinków wcześniej zebrała do kupy wszystkich członków załogi. Co ciekawe, po raz pierwszy poznaliśmy Gideona – nie głos, a jego właścicielkę. Amy Pemberton, która w każdym odcinku podkłada głos Gideonowi, oficjalnie zadebiutowała przed oczami nie tylko widzów, ale i części załogi statku. I był to debiut udany, by nie powiedzieć – czarujący. Można mieć tylko nadzieję, że nie był to tylko epizod i Gideon w ludzkiej postaci będzie częstszym gościem. Sam odcinek może porywający nie był, ale był bardzo przyjemny w odbiorze. Zwłaszcza dobrze wyglądała scena walki Sary z jej złym sobowtórem (choreografowie czasem potrafią się nieźle spisać). Samo odzyskanie dawnego Ripa było pokazane sprawnie i bez zbędnego przeciągania. Co ważniejsze, nie powtórzono utartych schematów – dobry Rip pamięta wszystkie swoje czyny popełnione, kiedy był zły. I ma to swoje konsekwencje w rozwoju jego postaci. Rip, co możemy już zobaczyć w odcinku Moonshot, jest zagubiony nie tylko z powodu nowej sytuacji, w jakiej się znalazł (nie jest kapitanem, a jego głos w drużynie stracił jednak znaczenie), ale też z powodu tego, jakie wyrządził krzywdy swoim przyjaciołom. Stąd też nie jest już liderem, a zaledwie członkiem załogi (a właściwie Legendą, jak reszta załogi, którą kiedyś zebrał) . I w tej roli, choć z trudem, zaczyna się powoli spełniać. Pole do popisu dostał dobre – lata 60. XX wieku i misja Apollo 13, która jak wiemy, mało nie zakończyła się śmiercią trzech astronautów. W tym przypadku historia została trochę zmieniona, bo jednym z członków tej misji został Eobard Thawne. Powód? Kolejna część włóczni przeznaczenia, którą dziadek Nate'a Heywooda umieścił rękoma Neilla Armstronga na Księżycu. Co z tego odcinka zapamiętamy? Przede wszystkim interesującą współpracę wrogów – Reverse'a Flasha z Rayem Palmerem, których połączyła na chwilę chęć przetrwania, a przede wszystkim miłość do nauki. Zapamiętamy również piosenkę zaśpiewaną przez profesora Steina, który w ten sposób odwrócił uwagę wszystkich w centrum kontroli lotu Apollo 13 od wydarzeń dziejących się w przestrzeni kosmicznej. I było to naprawdę dobre wykonanie piosenki w oryginale śpiewanej przez Harry'ego Belafonte'a, które na ekranie (przynajmniej ja) ostatni raz słyszałem w filmie Sok z żuka. W tym przypadku twórcy po raz kolejny pokazali, że naprawdę śmiało bawią się formą serialu, co już wcześniej widzieliśmy choćby w odcinku z Georgem Lucasem. I to się sprawdza. Grzechem byłoby nie stwierdzić, że Legendy przeszły prawdziwą rewolucję, stając się jednym z fajniejszych seriali w telewizji. Nie wybitną (choć kto wie, czy z czasem i do tego nie będą aspirowali), ale przyjemną produkcją z dobrze prowadzoną fabułą i fajnymi pomysłami na praktycznie każdy odcinek. Co warto podkreślić – każda z głównych postaci stale się rozwija bądź zmienia pod wpływem wydarzeń, co również ma ogromne znaczenie dla odbioru całego serialu. Szkoda więc, że od finału dzielą nas już tylko dwa odcinki, bo ze wszystkich produkcji stacji The CW, ta zdecydowanie zawodziła najmniej i co tu dużo mówić – przerosła zwłaszcza swoich starszych kolegów – Flasha i Green Arrow.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj