Jeśli komuś wydawało się, że po finale trzeciego sezonu Legends of Tomorrow, w którym Mallusa pokonał ogromny pluszak Beboo, twórcy nie wymyślą już niczego bardziej szalonego, to się mocno pomylił. Już pierwszy epizod pokazuje (a właściwie to już pokazały trailery), że czeka nas jazda bez trzymanki, w czasie której wszystko się może zdarzyć. A to wszystko jest doprawione fajnymi i zabawnymi gagami. Akcja premiery czwartego sezonu dzieje się pięć miesięcy po wydarzeniach z poprzedniego sezonu. Legendy zastajemy w sytuacji, kiedy witają na lotnisku zespół The Beatles. Są tam nie bez przyczyny – to właśnie w tym miejscu, w tym czasie ma pojawić się ostatni anachronizm czasowy z puli tych, które swoimi działaniami wywołały właśnie Legendy. Było to ostatnie zadanie, którego zakończenie zwiastowało spokojniejsze czasy, ale tylko pozornie. Wszak dostali już ostrzeżenie od Constantine’a, że Mallus był dopiero początkiem wysypu magicznych stworzeń. Problem w tym, że przez ten czas żadne z nich nie pojawiło się w żadnej linii czasowej. Aż do… Woodstocku, który według nowej historii zakończył się brutalnym wymordowaniem sporej liczby hippisów. Jak przytomnie zresztą stwierdzono w tym epizodzie – tylko wśród będących na ciągłym haju hippisów mogło się pojawić magiczne stworzenie, które nie zostało wzięte zbyt poważnie.
fot. materiały prasowe
+6 więcej
Trzeba przyznać, że wstęp do tego sezonu – z zabójczym jednorożcem na czele – był bardzo udany. Twórcom udało się nie zepsuć (przynajmniej na razie) dobrej passy zapoczątkowanej dwa sezony temu. Historia Legend nadal jest świetnym odmóżdżeniem, zwłaszcza na jesienne i zimne wieczory. Zdecydowanie mało poważna fabuła (poza finałem odcinka) zmieszana z udanymi gagami (scena naćpanych Raya, Micka, Nate’a i Zary bawi mnie za każdym razem, jak o niej pomyślę) jest wciąż dobrym przepisem na sukces tego serialu. Serialu, który w żaden sposób nie jest dopasowany do reszty produkcji stacji The CW, dzięki czemu zdecydowanie wyróżnia się na ich tle. A jeśli mamy jeszcze świadomość tego, że do tej wesołej bandy rycerzy czasu dołączy Constantine, to można mieć niemal pewność, że ten sezon będzie udany. Efektu nie popsuły nawet sceny związku Sary z Avą, a jak wiemy wprowadzanie wątków LGBT do Arrowerse najczęściej jest nachalne, sztampowe i bardzo irytujące. W ich przypadku tak nie jest i ich wątek w ogóle nie przeszkadza w odbiorze całego serialu. Na wysokości zadania staje również reszta bohaterów, włącznie z często nudnym Nate’em, a przede wszystkim z brylującym wśród nich Mickiem Rorym. Czy w tym wszystkim da się znaleźć w takim razie łyżkę dziegciu? Naturalnie! Wszyscy wiemy, że Legendy to nie jest serial najwyższych lotów. Ba, fabuła i efekty często pozostawiają wiele do życzenia i… tak będzie już zawsze. Co już nie raz pokazano, twórcy przyjęli właśnie taką konwencję i z niej nie zrezygnują, bo choć efekty są kulawe, gagi momentami prostackie, by nie powiedzieć drętwe, a fabuła nie jest na miarę Westworld czy też innych Ozarków, czy Daredevilów, to to wszystko w całości świetnie ze sobą gra, dzięki czemu dostajemy serial, który po prostu przyjemnie się ogląda. Dlatego też premierę oceniam bardzo wysoko, na 8/10. Oczywiście w skali Arrowerse, choć gwoli prawdy, w porównaniu z resztą seriali tego uniwersum, zasługuje nawet na dziesięć. A przynajmniej ten epizod.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj