Gore Verbinski to wyjątkowy reżyser obdarzony świetnym wyczuciem wizualnego stylu i z dobrym podejściem do rozmachu. Po porażce w kinie wysokobudżetowym wrócił z horrorem. Niestety, ale bardzo nieudanym.
Gore Verbinski to reżyser obdarzony wyszukanym zmysłem wizualnym. Potrafi tworzyć piękne ujęcia, z których bije klimat, urok i coś niezwykle intrygującego. To czuć w filmie A Cure for Wellness, w którym reżyser korzysta z wszelkich dostępnych mu trików, by należycie budować atmosferę grozy i niepokoju. Jest to jedna z niewielu zalet, bo Verbinski sprawnie operuje światłem, tajemnicą i ujęciami, by intrygować.
Problemy zaczynają się w fabule, której wtórność i banalność szybko się rzuca w oczy. Przypomina to trochę film Shutter Island ze szczyptą inspiracji historią Drakuli (bez wampirów, inne elementy podobne), a wszystko wymieszane w sosie baśni. W tym leży też problem, bo obserwujemy coś, co mogłoby być baśnią dla dorosłych, ale scenarzysta pogubił się totalnie w koncepcji. To, co przez pierwszą godzinę intryguje i ciekawi, w następnej godzinie z hakiem zaczyna męczyć, nudzić i przyprawiać o niesmak. W horrorach opartych na tajemnicy kluczem do satysfakcji jest konkluzja, która w przypadku A Cure for Wellness kładzie go na łopatki. W ostatnich minutach okazuje się, że dużo scen nie ma najmniejszego fabularnego celu, sensu, a kulminacja może wywołać jedynie uśmiech politowania. Mówiąc bez spoilerów – dostajemy coś, co nie jest warte ponad dwóch godzin w kinie, bo sztampowość i totalny banał zaserwowany na koniec, przyćmiewa wszystkie atuty, jakie ma ta historia.
Chwała Verbinskiemu, że nie chce straszyć tzw. jump scare, czyli nagłym wyskoczeniem czegoś na ekranie. Bardziej opiera się na atmosferze grozy, klimacie i tajemniczych ujęciach. Odnoszę jednak wrażenie, że po jakimś czasie cała koncepcja na film uległa zmianie, bo to, co miało sens, ciekawiło i budowało klimat, szybko przeradza się w coś obrzydliwego, gdzie bardzo obrazowe sceny jedynie potrafią zniesmaczyć widza, niż wystraszyć. Są to ujęcia niekomfortowe, które bardziej wywołują chęć wyjścia z kina, niż kontynuowania tej męki. Najgorsze jednak w tym, że wiele z nich nie ma żadnego fabularnego znaczenia. Są dodane po to, bo tak trzeba, bo tego wymaga gatunek, ale usprawiedliwienia nie zaoferowano żadnego.
Brak sensu i celu tego filmu szybko okazuje się kluczem jego porażki. Zwłaszcza, że to, co wydaje się najciekawsze w fabule, czyli wątek fantasy, zostaje potraktowany powierzchownie i do tego szybko zlekceważony. Nie dostajemy też żadnych wyjaśnień poza kilkoma ogólnikami. Dlatego też motywacje czarnego charakteru są dziwne, komiczne, a na pewno nie straszne i ciekawe. A to wywołuje uczucie niedosytu, bo może akurat pociągnięcie tego wątku kompletnie zmieniłoby oblicze tego filmu.
Mówiąc krótko, A Cure for Wellness to chaotyczny bałagan, którego fabuła szybko okazuje się bezcelowa i pozbawiona sensu. To jest najgorsze, co może spotkać horror, gdy okazuje się, że historia nie jest warta czasu na seans. Szczególnie, że film zdecydowanie jest za długi o jakąś godzinę, a trwa prawie 2 i pół godziny. Jak na początku intryguje, pod koniec męczy i wywołuje jedynie niesmak. Szkoda.