Wreszcie narkotyk dostaje tyle czasu serialowego, na ile zasługuje. Nie jest jedynie obiektem, który pomaga Finchowi rozwiązywać kolejne zagwozdki. Tym razem stanowi jądro wydarzeń, wokół którego oscylują inne wątki. Fala NZT zalewa miasto, a efekty są charakterystyczne dla tonu serialu. Nikt nie myśli o ratowaniu świata czy rozwiązywaniu globalnych problemów. Enzym pomaga zbudować korytarz z plastikowych rurek albo zmontować niesamowite urządzenie do podawania piwa na przyjęciach. Świetne zagranie twórców Limitless, mające na celu pokazanie, co by było, gdyby NZT wpadło nam w ręce na jednej z zakrapianych imprez. Większość z nas skupiłaby się raczej na przyziemnych możliwościach niż na kreowaniu machiawelicznego planu panowania nad światem. Brian Finch jako jeden z nielicznych nie może korzystać z urodzaju w tym względzie. Po zerwaniu współpracy z FBI zostaje pozbawiony codziennej dawki enzymu. Pokazanie zmagań naszego protagonisty bez dopalacza w świecie, w którym wszyscy dookoła biorą, to klasyczne odwrócenie ról i kolejny charakterystyczny zabieg dla formy serialu. Zabieg oczywiście udany – dzięki temu unikamy monotonii. Finch musi niezwykle się natrudzić, by rozwiązać zagadkę – jak wiemy, bez enzymu nie należy do bystrzaków. Łatwo się domyśleć, że jest to pole do popisu dla kreatywności scenarzystów, dostajemy więc po raz kolejny esencję Limitless: szybkie tempo, nieszablonowe rozwiązania, postmodernistyczną grę z widzem. Wszystko to działa jak w szwajcarskim zegarku, mimo wydawać by się mogło tanich chwytów, jakim jest przykładowo uczynienie partnerem w śledztwie Briana ciapowatego geeka - sprzedawcę telewizorów. Kuriozalne, ale się sprawdza. Największą siłą odcinka jest jednak akcja i nie mówię tutaj o wypełniaczach typu strzelaniny czy pościgi. Brian poszukujący producenta NZT, zabawa w kotka i myszkę z uwięzionym Sandsem, śledztwo FBI - wszystko to generuje napięcie, które nie pozwala nam spuścić wzroku z ekranu z obawy przed ominięciem jakiegoś ważnego elementu układanki. Jak w dobrym thrillerze przygodowym. Nie ma już miejsca na wątki poboczne. Odcinek skupia się na głównej intrydze i próbie rozwiązania jej przez bohaterów. Na koniec następuje zwrot akcji, który jednak nie robi już takiego wrażenia, bo jest dość przewidywalny, podobnie jak rola nowego antagonisty, który pojawia się w szeregach FBI. Adam Brewster uczestniczy w śledztwie prowadzonym przez Rebekę, my jednak od początku podejrzewamy, że jest on czarnym charakterem. Obdarzony specyficzną fizjonomią, posługuje się manierą, która nie wzbudza sympatii u widza. Wiadomo – w takich produkcjach ten, kto nie daje się lubić, jest zły. Rola stereotypowa i mało ciekawa. Wydaje się, że został wprowadzony tylko po to, by uwolnić Sandsa. No url Nie do końca podobała mi się też rola ojca Briana w przedostatnim odcinku. Po raz kolejny wygłosił moralizatorską pogadankę o celach i wartościach. Młody Finch tradycyjnie wysłuchał jej ze smutnymi oczami, a następnie zrobił wszystko na odwrót. Na szczęście – przecież za to właśnie lubimy Limitless. Wątek ojca za każdym razem spowalnia akcję poprzez wprowadzanie niepotrzebnych wynurzeń emocjonalnych mających na celu pokazanie, jakim dobrym, wrażliwym i rodzinnym chłopcem jest Brian. Nie działa to na korzyć serialu. Te panie, które miały się w nim zakochać, już dawno to zrobiły, a reszta widzów zawsze czeka na jego bardziej nieokiełznaną stronę. Jako że pierwszy sezon dobiega końca, warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną wadę serialu. Jest ona widoczna w omawianym odcinku, ale jest też cechą charakterystyczną całej produkcji. Chodzi o grę aktorską, która nie stoi na wysokim poziomie. Oglądając Limitless z wypiekami na twarzy, próbując wyłapać kolejne odniesienia do popkultury, nie zwracamy uwagi na ten szczegół, a bywa wyjątkowo słabo. Jake McDorman, wcielający się w Briana Fincha, posługuje się kilkoma wyrazami twarzy. Szczery uśmiech, smutne oczy… Z gniewem i rozdrażnieniem ma już problem. Jennifer Carpenter, serialowa Rebecca, także nie wysila się za bardzo, a przecież potrafi grać – pamiętamy ją z Dextera czy z filmu Egzorcyzmy Emily Rose. Nawet nieliczne wejścia Bradleya Coopera wypadają blado. Abstrahując już od tego, że nie jest moim ulubionym aktorem, jego wstawki są raczej żałosne. Wypowiada swoje kwestie, a jego twarz wygląda tak, jakby była z wosku – zupełnie bez emocji. Być może taka rola, ale oczekiwałem, że jego obecność będzie zawsze mocnym akcentem, a nie epizodem do odhaczenia. Wygląda na to, że twórcy skupili się na fabule, formie i akcji. Chwała im za to, bo wyszło pięknie, do perfekcji brakuje jednak szlifu umiejętności aktorskich. Może celowo to odpuścili? Na ekranie telewizora dzieje się tak dużo, że widz nie miałby już czasu kontemplować wybitnej gry aktorskiej. Fundamenty pod finał zostały położone. Odcinek 21 doprowadził do kulminacji wątek fabularny, a już jutro powinno nastąpić jego rozwiązanie. Miejmy tylko nadzieję, że twórcy Limitless nie popełnią tego samego błędu co na przykład scenarzyści nieodżałowanego Zagubionych, którzy często korzystali z formuły dwuodcinkowego finału. Epizod przedostatni budował napięcie, doprowadzał wątki do apogeum, tak że widz z niecierpliwością oczekiwał finału... i niestety odcinek kończący sezon zazwyczaj dawał minimum odpowiedzi, był za to wypełniony bezsensownymi strzelaninami i bijatykami. Stawiał też nowe pytania, co mocno frustrowało fanów. Liczę, że w przypadku Limitless finał stanie na wysokości zadania i razem z odcinkiem 21 będzie stanowić godne podsumowanie doskonałego pierwszego sezonu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj