Lovesick to wyjątkowo łagodny eufemizm. Użyłaby go angielska hrabina, dolewając mleka do popołudniowej herbaty. Za pomocą tego splotu wyrazów dawałaby do zrozumienia, że miała nieszczęście złapać chlamydię. Zgodzicie się ze mną, że złapanie chlamydii to wyjątkowo niefortunna okoliczność. Głównego bohatera poznajemy, kiedy orientuje się o swoim zarażeniu. Samą dolegliwość zdławiło kilka tabletek, ale czekały go konsekwencje poważniejsze niż byle ból przy siusianiu. Facet musiał zakasać rękawy i powiadomić swoje dotychczasowe partnerki, że powinny się przebadać. Tom Edge wpadł na samograj – sitcom w którym bohater co odcinek dociera do kolejnej byłej dziewczyny, odbywa tą samą krępującą rozmowę, a my śledzimy retrospekcje ukazujące wydarzenia, które mogły doprowadzić do hipotetycznego zarażenia. W ten sposób najprościej opisać, o co w tym serialu chodzi. To świetna koncepcja, bo przemawia do wyobraźni. Kiedy z twojej twarzy zejdzie palma zażenowania, bo ktoś serio postanowił zrobić serial o chorobie wenerycznej, w końcu po to sięgniesz. Nic tak nie stymuluje poczucia bezpieczeństwa, jak oglądanie ludzi w maksymalnie żenujących sytuacjach. Jeżeli przeczytawszy ten opis sądzicie, że zanosi się na pikantną komedię, źle sądzicie. Ale po kolei! Nie odniosłem wrażenia, żeby komediowy potencjał bohatera zarażonego chlamydią był wykorzystany w pełni. Raptem zdałem sobie sprawę, że chlamydia, jakkolwiek miałoby to nie zabrzmieć, jest tylko wabikiem dla tego, czym właściwie jest Lovesick. Nie chcę być źle zrozumiany – to nie jest intelektualny Wezuwiusz scenopisarstwa, ale ambicje Edge’a sięgają wyżej niż traktowaniu choroby jako pretekstu do żartów. Serial próbuje opowiedzieć o naszych uczuciach z poważną miną. Za tytułem kryje się nie tyle chlamydia, co miłosna choroba w metaforycznym tego słowa znaczeniu. Dylan nie potrafi zbudować długotrwałego związku, tak szybko zakochuje się, jak później traci zainteresowanie kolejnymi partnerkami. Jedyna dziewczyna, z uczuć do której nie umie się wyleczyć, to Evie, która jest jego najlepszą przyjaciółką. Zresztą pozostałych bohaterów również poznajemy przez pryzmat ich miłosnych perypetii. Klasyka rocka. Obejrzałem wystarczająco dużo podobnych rzeczy, żeby posiadać stuprocentową pewność, jak to się skończy. Najważniejsza para serialu, czyli kolejne wcielenia Rachel i Rossa, przestaną wymieniać się tęsknymi spojrzeniami i się zejdą, pozostawiając Bogu ducha winnych, dotychczasowych partnerów w emocjonalnej ruinie. Niestety, uczucie między Dylanem a Evie było raczej deklaratywne, niż wyczuwalne. Nie miałem ochoty trzymać za nich kciuków. Wręcz liczyłem, że fabuła porzuci schematyzm i zagra na nosie cynicznym odbiorcom mojego pokroju. Nadzieje potęgowała postać Abigail. Hannie Britland wcieliła się w rolę, która z byle figurantki na liście Dylana wyrosła na pełnowymiarową bohaterkę, skazaną na nieszczęście, a więc idealną, żeby się z nią utożsamić i – wbrew zdrowemu rozsądkowi – kibicować. Ocenianie chemii między fikcyjnymi postaciami to delikatny temat i każdy odbiorca może je interpretować na swój sposób. Ja dałem większą wiarę w uczucie pomiędzy Dylanem a Abigail, niż w to przewodnie. Nie wiem, czy intencją twórców było dzielenie widowni na #teamEvie i #teamAbigail. Jeżeli tak, zabrakło lepiej zarysowanego dylematu w wyborze między obiema kobietami. Podobny problem dotyczy Evie. Nie jestem fanem sposobu, w jaki Lovesick pozbywa się postaci, ucinając ich wątek poza kadrem. Na szczęście to nie jest reguła i w innym przypadku nie boi się pokazać happy endu od gorzkiej strony archetypowej bohaterki „porzuconej przed ołtarzem”. Nie mam pojęcia, dlaczego tyle seriali ucina wątki takich postaci w tak intrygującym miejscu. Przecież są wtedy najbardziej interesujące! W drużynie pierwszoplanowych postaci nie może zabraknąć tego dziwnego kolesia, który nijak nie pasuje do reszty, ale jakimś cudem z nią trzyma, jak również etatowego podrywacza (On tak naprawdę ma uczucia, tylko jakaś laska złamała mu serce!). Obaj są głównymi nośnikami komedii i jako tacy wypadali okej. Nie sprawiali wrażenia maszynek do opowiadania żartów i ślizgania się na skórce od banana. Nie dość, że ich żarty i wszelkie zabawne sytuacje wypadały całkiem naturalnie, to obaj panowie mieli swoje problemy. Widziałem to wszystko przynajmniej tysiąc razy, ale Lovesick udało się mnie skłonić, żebym przeżył to po raz tysiąc pierwszy. W tym celu, korzysta z jednej sprytnej sztuczki – przez swoją nieustanną retrospektywność, ta prosta historyjka staje się łamigówką. Każdy odcinek przenosi widzów w kolejny punkt na linii czasu, kiedy sytuacje i wzajemne relacje bohaterów wyglądały inaczej. Dzięki temu zabiegowi, nie pozostajemy w jednym status quo na tyle długo, żeby się znużyć. Przed premierą trzeciego sezonu, odświeżyłem sobie dwa poprzednie i pochłonąłem je w ciągu kilku wieczorów. Odcinki nie trwają dłużej niż pół godziny, a sezony nie liczą zbyt wielu odcinków. Taki format daje wystarczającą przestrzeń, żebyśmy poznali bohaterów i poczuli z nimi więź. Jednocześnie jest dość kompaktowy, żeby fabuła nie wywoływała wrażenia przestoju – przynajmniej w przypadku dwóch pierwszych sezonów, które utrzymują ten sam poziom i podobną formułę. Trzeci sezon nieźle rozwija wątki postaci, które do tej pory były tylko epizodyczne i nawiązuje do wydarzeń z poprzednich sezonów. Podoba mi się, że sytuacje, które przeżywają bohaterowie, w jakiś sposób na nich wpływają i budują ich charaktery. Mniej podoba mi się, że przy trzecim podejściu twórcom zabrakło pomysłów na odhaczanie kolejnych hipotetycznych posiadaczek chlamydii. Zamiast tego, akcja Lovesick na dobre skupiła się na skrupulatnym domykaniu wątków głównych postaci. Niestety, niektóre wątki znajdują kulminację jeszcze przed finiszem i ostatnim odcinkom brakowało stosownego napięcia. Koniec trzeciego sezonu równie dobrze sprawdziłby się jako finał całego serialu. Trudno o lepszy moment, żeby pożegnać bohaterów Lovesick. Wreszcie nie pozostawił ich zwisających z klifu, a w pozycjach na tyle bezpiecznych, że nie potrzebują naszej dalszej troski. Angażująca forma sprawia, że niespecjalnie oryginalna treść wychodzi obronną ręką. Lovesick nie razi niedociągnięciami i zapewni wam całkiem przyzwoitą rozrywkę na kilka wieczorów z deską serów, winem i krakersami. Jeżeli Judd Apatow urodził się w Anglii, prawdopodobnie stworzyłby coś podobnego, ale jak na moje oko poradziłby sobie trochę lepiej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj