Ma Rainey: Matka bluesa jest filmem opartym na nagrodzonej Pulitzerem sztuce Augusta Wilsona. Widać to w warstwie formalnej filmu George'a C. Wolfe'a, która jest kameralna i rozgrywa się właściwie na przestrzeni tylko kilku pomieszczeń. W środku na szczęście nie brakuje intensywnych wymian zdań oraz ciekawej fabularnej treści, która potrafi raz na jakiś czas chwycić widza za gardło. To z pewnością zasługa Viola Davis i nieżyjącego już Chadwicka Bosemana, który w swoim ostatnim filmie w karierze stworzył znakomitą kreację.  Akcja rozgrywa się w 1927 roku. Podczas sesji nagraniowej narastają napięcia pomiędzy wokalistką Ma Rainey oraz ambitnym trębaczem z jej zespołu. Zamieszanie nie jest na pewno powodem do zadowolenia dwóch białych managerów, którzy za wszelką cenę chcą dokończyć sesję nagraniową, starając się jednocześnie kontrolować choć część poczynań legendarnej Matki bluesa. Nic dziwnego, że większość recenzji chwali przede wszystkim aktorskie dokonania. Wspomniana na wstępie kameralna forma nie jest wadą samą w sobie, ale niestety widoczny jest brak odpowiedniego przystosowania sztuki na język filmu. Przez to pełne dramatu i patosu sceny monologów nie wypadają tak dobrze i sprawiają wrażenie, jakby nie przystawały zupełnie do obranej konwencji. Dlatego tak istotne jest w tym kontekście aktorstwo, bo każdy z członków obsady pokazał się z wyśmienitej strony. Można mieć tylko pretensje do twórców, że tak oszczędnie na ekranie pokazywana jest Viola Davis. Aktorka przyciąga uwagę głosem, temperamentem, ale też wizualną kreacją z jej srebrnymi zębami na czele. Tym większa szkoda, że w filmie o legendzie bluesa jest tak mało samej "matki" popularyzującej ten gatunek muzyczny. To sprawia, że z aktorskiego pojedynku zwycięsko wychodzi Boseman, który pojawia się na ekranie równie często, ale dodatkowo ma więcej możliwości na pokazanie szerokiego wachlarza swoich umiejętności. Naprawdę robi się przykro na myśl, że tak uzdolniony aktor miał w sobie jeszcze tyle skrywanych talentów, ale nie będzie mógł już ich pokazać światu. W roli trębacza elektryzuje, grając nie tylko ambitnego muzyka, ale też postać głęboko dramatyczną. Za każdym razem Boseman kradnie kamerę dla siebie, zatem ewentualne pośmiertne nominacje w prestiżowych nagrodach nie powinny nikogo dziwić. Netflix Ma Rainey: Matka bluesa zawiera liczne sekwencje, kiedy seans traci na tempie oraz atrakcyjności. Przy tak obranej stronie formalnej niektóre wątki zwyczajnie wydają się być zbędne. Na szczęście odpowiednia ilość czasu została zarezerwowana na konfliktu afroamerykańskich artystów, którzy dotykają w ten sposób sytuacji rasowej. Ostatecznie jednak sceniczna dramaturgia nie może wybrzmieć dostatecznie, ponieważ brakuje głębi i pomysłowego zaimplementowania ludzkich dramatów w całość pozbawioną wyrazu. To sprawia, że nie mogą skutecznie zadziałać na widzu znakomicie zagrane sceny monologów Davis i Bosemana. Za mało w tym filmie bluesa! To na pewno nie będzie produkcja, która sprawi wiele przyjemności muzycznym koneserom. Ostatecznie Ma Rainey: Matka bluesa zaoferować może przede wszystkim świetne aktorstwo i naprawdę dobre dialogi, choć niestety brakuje większej głębi i nieco lepszego dostosowania scenicznego oryginału w ramy filmu. Chociażby przez to bardzo słabo wypada końcówka filmu i ostatecznie po seansie brak większych refleksji. Nawet mimo genialnej gry Boseamana i Davis, nie udaje się ostatecznie sprawić, że kameralne widowisko dotyczy znacznie większej skali.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj