W innym przypadku ryzykujemy powstanie nudnej laurki złożonej z szeregu gadających głów, bądź też chaotyczny kolaż obrazów i dźwięków, gdzie informacje biograficzne mieszają się z mitami i legendami, a wszystko jest równie prawdopodobne.
Na wstępie należy powiedzieć jasno: jeżeli ktoś spodziewa się po filmie Kevina Macdonalda, iż będzie to wiwisekcja życia Boba Marleya, dogłębne spojrzenie zarówno na dzieje jego sukcesu, jak i mniej pozytywne aspekty jego kariery, może się mocno rozczarować. „Marley” jest bowiem przede wszystkim laurką dla ikony kultury, hołdem spod znaku „Jah, Reagge, Rasta” złożonym twórcy, dla którego muzyka była nie tylko rozrywką i sposobem ekspresji, ale również kanałem transmisji treści społecznych. Takie potraktowanie tematu miało swoje oczywiste konsekwencje – o pewnych co bardziej kontrowersyjnych kwestiach Macdonald nie mówi, bądź też tylko je sygnalizuje, analizuje powierzchownie, spychając na margines narracji. W rezultacie można dowiedzieć się sporo o społecznym zaangażowaniu Marleya w walkę o wolność i pokój, natomiast uwikłanie w politykę (głównie jamajską, czego efektem był zresztą zamach na jego życie) oraz okazjonalne związki z dyktatorami są określane jako przypadkowe bądź nieoczekiwane. Podobnie rzecz ma się z relacjami rodzinnymi muzyka: w filmie wypowiadają się jego potomkowie, żona i liczne kochanki (Marley miał przeszło jedenaścioro dzieci z siedmioma różnymi kobietami), lecz próżno szukać gorzkich słów pod jego adresem. Z ich wypowiedzi wyłania się obraz stanowczego, surowego ojca, człowieka żyjącego ideami Rasta i pełnego uroku mężczyzny przyciągającego do siebie kobiety, ale jest to wizerunek bardzo powierzchowny. Niemal wszystkie jego partnerki, które wypowiadały się u Macdonalda zgodnie podkreślały, że jego zachowanie było nieodpowiednie, ale nie potrafiły mu nie wybaczyć; podobnie dzieci – w ich słowach czuć było żal, ale w żadnym wypadku nie potępiały ojca. Niejako półgębkiem poruszono również temat wpływu rastafarianizmu na związki Marleya (religia ta nakazywała kobietom m.in. by nie używały makijażu i nie chodziły w spodniach), które również kłóciły się z wizerunkiem człowieka podporządkowanego idei niemal całkowitej wolności.
Czy fakty te świadczą o dokumentalistycznej słabości „Marleya”? I tak i nie. Na pewno takie potraktowanie materiału mityzuje bohatera filmu, odziera go z ludzkich słabości, a co za tym idzie obniża wartość obrazu jako biografii i źródła o charakterze historycznym. Z drugiej strony taka konstrukcja produkcji otworzyła przed twórcą nowe możliwości – choćby dostęp do rodzinnych archiwów i materiałów wcześniej niepublikowanych. Znalazło się więc miejsce dla zdjęć z wczesnego dzieciństwa, rejestracji z tras koncertowych, fotografii z codziennych aktywności – gry w piłkę nożną, spotkań z fanami – wreszcie obrazów dokumentujących jego pobyt w klinikach i życie po wymuszonym ścięciu dredów. Jednak zasadniczą częścią „Marleya” są przede wszystkim rozmowy z ludźmi, którzy go znali: rodziną, partnerkami, bliskimi przyjaciółmi, współpracownikami, znawcami muzyki, a nawet politykami. Opisują oni życie i uczucia muzyka począwszy od jego dzieciństwa, aż po ostatnie dni. Dowiadujemy się o egzystencji w Trenchtown, ostracyzmie, jakiemu poddawano muzyka ze względu na jego pochodzenie (jego ojciec był białym Anglikiem), sukcesach jego zespołu – „The Wailers” i pierwszych problemach z producentami. Reżyser śledzi rozwój kariery Marleya, wskazuje powody, dla których Bob przyjął ideologię Ruchu Rastafari, opowiada o jego związkach miłosnych oraz zaangażowaniu społecznym. Widzimy go wreszcie u szczytu sławy, szalejącego po scenie w szczelnie wypełnionych salach, następnie zgaszonego i posępnego, kiedy wychodzi na jaw, jak poważne są jego problemy zdrowotne, a wreszcie w jego ostatniej drodze, w której żegnają go tłumy ludzi, dla których stał się idolem.
Dla kogoś, kto jest zaznajomiony z historią muzyka zawarte w filmie informacje nie będą zapewne niczym nowym, jednak nawet on powinien obejrzeć go z zainteresowaniem – przede wszystkim za sprawą atmosfery obrazu, jego konstrukcji i walorów artystycznych. „Marley” jest laurką, ale także laurką niezwykle sprawnie nakręconą, świetną plastycznie i pełną pozytywnej energii. Archiwalne zdjęcia i nagrania przeplatają się z wywiadami, jakich udzielał sam Marley, fragmentami jego piosenek oraz rozmowami z ludźmi z jego otoczenia. Ciężko powiedzieć, na ile to poza, a na ile stan faktyczny, ale niemal wszyscy wydają się podekscytowani możliwością opowiedzenia o życiu i twórczości Boba. Dotyczy to zwłaszcza pierwszej części filmu, gdzie twórca rozmawia przede wszystkim z dawnymi muzykami „The Wailers” oraz przyjaciółmi Marleya z lat młodzieńczych. Sposób, w jaki mówią, to co mówią, z jakim nastawieniem – pozytywna energia wręcz z nich bije i łapczywie się ją chłonie. W drugiej połowie atmosfera staje się nieco poważniejsza i część tej pozytywnej energii ulatuje, wydaje się również, że sama narracja zostaje nieco przeładowana zdjęciami: ich dynamiczne zestawienia na początku były świetnym dodatkiem, potem jednak nieco przytłoczyły całość. Odnoszę też wrażenie, że obraz możnaby lekko skrócić: pod koniec tego niemal dwu i półgodzinnego filmu zaczyna wkradać się lekkie znużenie.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Marley” to dokument niezwykle interesujący. Faktem jest, że Macdonald, stojąc między wyborem „prawdy czasu” i „prawdy ekranu”, wybiera raczej to drugie, rekompensuje to jednak znakomitą realizacją i atmosferą, jaka bije z filmu. „Marleya” najzwyczajniej w świecie znakomicie się ogląda i to niezależnie od tego, czy ktoś jest fanem reagge, czy też nie. Jedno mnie tylko zastanawia – co miał na myśli dystrybutor, umieszczając na pudełku opis „Wersja kolekcjonerska”? Bo chyba nie tekturowe, wysuwane pudełko i kilka zwiastunów na płycie...