Miłość do kwadratu bez granic to festiwal niedorzeczności, toksycznych zachowań i głupot. Nawet gatunkowa konwencja nie jest w stanie usprawiedliwić tego, jak duet scenarzystów konstruuje tę opowieść. Twórcy chyba nie wiedzą, jak mówi i zachowuje się człowiek. Nic nie trzyma się kupy, a kolejne absurdy wzajemnie się wykluczają. Niewybaczalnym błędem jest zlekceważenie fabuły pierwszych dwóch części. To po prostu niedorzeczne. Aż trudno uwierzyć, że taki twór został zrealizowany. Psuje tylko opinię komediom romantycznym.  Ten film rozpada się jak domek z kart już na poziomie wyjściowego pomysłu, który z Moniki robi po prostu nauczycielkę, a jej karierę modelki i prezenterki telewizyjnej totalnie olewa. Co więcej, twórcy tego nie tłumaczą, ponieważ – jak wiele rzeczy w tym filmie – działa to na zasadzie "bo tak". Scenariusz jest bardzo oderwany od rzeczywistości. Z niewiadomych przyczyn to, co cechowało tę serię i nadawało jej charakter, zostało kompletnie zlekceważone, bez żadnego powodu. Każdy kolejny pomysł wprowadzany na ekran wydaje się gorszy od poprzedniego. To sprawia, że seans staje się wręcz udręką, bo nawet osoba lubiąca komedie romantyczne nie zdzierży poziomu głupot, które wylewają się z ekranu. Najgorzej, że całość jest nacechowana toksycznymi zachowaniami, które nie pozwalają uwierzyć w uczucia bohaterów. Nie ma w tym nawet minimalnej dawki dojrzałości emocjonalnej. I przez to podczas seansu odczuwamy zażenowanie i obojętność. Z ust postaci padają takie głupoty, że jeszcze przed końcem filmu będziecie życzyli im rozstania. Zero racjonalnej komunikacji! Ich postępowania są idiotyczne – nieprawdopodobne, że ktoś zdecydował się to pokazać na ekranie. Mamy między innymi dobrotliwego księdza (Olaf Lubaszenko), który szantażuje bohatera – mówi mu, że albo naprawi sytuacje z byłą (o której ten nawet nie pamięta), albo nie dostanie ślubu z aktualną narzeczoną. Ewa, czyli wspomniana była partnerka, pojawia się z Antosiem (jak to bywa w polskim kinie, dziecięcy aktor w ogóle nie potrafi grać, ale za to irytuje śpiewająco) – i to jest już szczyt wszystkiego! Enzo zabiera ją do domu bez konsultacji z przyszłą żoną i myśli, że to w porządku... A gdy Ewa mówi mu, że chłopiec to jego syn, on na to po prostu "Ok". Nawet gdy na koniec przewija się wątek testu na ojcostwo, reakcje bohaterów olewające ten fakt są wręcz komiczne. Nie mówiąc już, że Ewa to tak diabelnie toksyczna osoba, że nie da się jej w ogóle kibicować. Oto idealne podsumowanie Miłości do kwadratu bez granic: normalizacja toksyczności, głupot i księży szantażujących młode pary. A wszystko to opowiadane bez krzty humoru.  Adrianna Chlebicka jako Monika jakoś stara się odnaleźć w tym świecie i przypomnieć nam, że jest tą samą bohaterką, którą polubiliśmy w poprzednich filmach. Najwięcej traci Enzo (nie z winy Banasiuka), który staje się wręcz czarnym charakterem. Można mu życzyć jedynie wszystkiego najgorszego. Mam wrażenie, że nie ma tu ciekawych postaci, a są jedynie stereotypy – pojedyncze cechy ubrane w ludzkie szaty. Nikt tu nie zachowuje się jak człowiek. Przez tak tragicznie napisany scenariusz nie da się uwierzyć w ten świat, bo nic nie ma tu sensu – nawet w bajkowej konwencji komedii romantycznej. To frustrujące, bo poprzednie odsłony serii miały jeszcze przyzwoity poziom rozrywki. Miłość do kwadratu bez granic to nawet nie jest film. To niechlujnie napisany produkt filmopodobny. Najgorzej wypada finał, gdy w scenie pod kościołem bohaterowie mówią, że muszą się rozstać, a sekundę później radośnie idą do ołtarza, bo wyszedł po nich ksiądz. Niech ta niedorzeczność będzie podsumowaniem tego, jak bardzo jest to złe. Nie warto poświęcać na to swojego czasu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj