Miłość do kwadratu ma solidny pomysł na historię, która dobrze pasuje do konwencji komedii romantycznej. Bohaterką jest Monika, która pracuje jako nauczycielka. Prowadzi ona podwójne życie, więc jednocześnie jest supermodelką Klaudią, która chce szybko zarobić pieniądze, by spłacić długi ojca. W jakimś stopniu świat akcji stara się łączyć dwa podejścia do komedii romantycznej w Polsce: z jednej strony mamy blichtr, luksusy, czyli bardziej typową konwencję bajkową komedii romantycznych, ale z drugie mamy zwyczajną dziewczynę żyjącą w mieszkaniu i pracującą jako nauczycielka, więc to bardziej przyziemne i lubiane podejście przez widzów, bo łatwiej się utożsamić się z bohaterem. Połączenie tych dwóch podejść powinno dać dobrą historię, ale nie wszystko wyszło zgodnie z zamierzeniami. Największy problem Miłości do kwadratu jest nazywanie tego filmu "komedią", bo w żadnym razie nie jest to film zabawny. Co więcej, trudno dostrzec nawet najmniejsze próby tworzenia gagów, by było wesoło i śmiesznie. Nie dostrzegłem żadnych ruchów, które usprawiedliwiłyby osadzenie tej opowieści w tym gatunku i to wzbudza dość dużą konsternację, bo do końca nie wiadomo, czym ten film ma tak naprawdę być. Nie jestem też przekonany, czy reżyser i scenarzyści też do końca wiedzieli, bo prędzej dostrzec można trochę chaosu, dziwny montaż (czasem wręcz można odnieść wrażenie, że wątki są ucinane jak w kwestii długów ojca), który też nie pozwala wybrzmieć wielu scenom. A do tego jest kilka momentów dziwnie absurdalnych i trudnych do zaakceptowania pod kątem zachowania bohaterów, czy problemów stawianych im na drodze, które zamiast wychodzić naturalnie, emocjonalnie, wywołują raczej negatywne reakcje. A to też determinuje złą kulminację, która zamiast uderzać w emocjonalne nuty, nawet lekko wzruszać, osiąga efekt odwrotny od zamierzonego. Wszystko, co do tej pory udało się stworzyć, kompletnie się rozmywa i pozostawia spory niesmak. Romantyczność Miłości do kwadratu nie odstaje od typowych przedstawicieli gatunku. W tym przypadku mamy jednak osoby z dwóch światów i trochę ten potencjał nie został do końca wykorzystany, bo w rozwoju wątku tempo jest za szybkie, a wówczas nie można do końca uwierzyć w to, jak to uczucie jest budowane. Czy w ogóle ono jest? Momentami twórcy zbyt powierzchownie do tego podchodzą, nie dając szansy temu wybrzmieć, by widz to poczuł. A to przecież nie jest tak trudne, bo wiele słabych i przeciętnych komedii romantycznych, wykorzystując bardzo proste narzędzia, potrafi nadać temu wiarygodność, nawet jeśli wszystko jest utopione w schematach i sztampie. Tutaj idzie to tak dynamicznie, że nie ma do końca możliwość, by to poczuć pod kątem emocjonalnym, bo sama kwestia budowy relacji jest zbyt powierzchowna i poświęcono temu za mało czasu. Miłość do kwadratu ma jednak kilka istotnych atutów. Przede wszystkim znów w polskim filmie Netflix pokazuje, że pod kątem audiowizualnym robi to dobrze. Widzimy wiele ładnych obrazków, w tle przygrywa trafna muzyka, a do tego aktorów słychać wyśmienicie. Nie da się nawet odczuć, że ten film był kręcony podczas pandemii koronawirusa, a to też istotny plus, gdyż nie wszystkim się to tak udaje. Najmocniejszym atutem są jednak nowe twarze. Adrianna Chlebicka (serial internetowy Kontrola) wciela się w główną bohaterkę (Monikę i jej alter-ego Klaudię), momentalnie wzbudzając sympatię i zrozumienie. Jest to taka postać, w której aktorka czuje się wyśmienicie i nadaje jej wiarygodności w całej tej konwencji, która z uwagi na scenariuszowe i reżyserskie zgrzyty nie zawsze potrafi wybrzmieć. Dlatego też szybko staje się zaletą, bo z zainteresowaniem można śledzić jej perypetia. Zwłaszcza, że to właśnie ona jest główną przyczyną, dla której można uwierzyć, że Klaudia i Monika to dwie różne osoby pomimo wizualnych podobieństw. Niewiele dobrego mogę powiedzieć o reszcie - Mateusz Banasiuk robi co może, by jego Enzo miał urok i czar, ale dostaje postać za bardzo schematyczną i oczywistą, by można było z tego coś wyciągnąć. Zwłaszcza, że w jego przemianę trudno uwierzyć  i ma się wrażenie, jakby gdzieś zabrało kilku scen. Najgorzej wypada jednak bohaterka grana przez Agnieszką Żulewską, która jest dziwna, irytująca i z nią są związane najbardziej absurdalne sceny. Choćby kłótni, w której z niewiadomych przyczyn zaczyna mówić w innych językach i wygląda to kuriozalnie. Tomasz Karolak natomiast kontynuuje trend grania czarnych charakterów, więc mały plus za to, że jest obsadzany w innych rolach niż takich, do których przyzwyczaił.  Komedia romantyczna to dość specyficzny gatunek. Najważniejsze są tutaj emocje, dobre operowanie humorem i finał, którym musi wybrzmieć na tyle, by widz to poczuł. Miłość do kwadratu nie trafia w tym aspekcie w określone punkty. Tak jak można cieszyć się z nowych twarzy i starań Chlebickiej w roli głównej bohaterki, tak trudno nie narzekać na całkowity brak humoru, sceny, w których czasem padają tak kuriozalne dialogi, że wprowadzają jedynie w konsternację, absurdów scenariuszowych, których nie brak w tym filmie i problem emocji, które nie są należycie budowane. Miłość do kwadratu nie jest najgorszą komedią romantyczną, jaką widziałem, bo sam Netflix ma ogrom słabszych tytułów i to wśród kontynuacji hitów w stylu The Kissing Booth 2, ale trudno jednak nie dostrzec straconej szansy. Film ogląda się lekko, szybko i bez uczucia zażenowania, a do tego ładnie wygląda, ale to też nie jest wytłumaczenie wszystkiego, co w tej komedii romantycznej nie wyszło. Ostatecznie Miłość do kwadratu to taki słaby przeciętniak z wyróżniającymi się czynnikami, które wskazują, że to naprawdę mogło być o wiele lepsze i zarazem momentami, które osłabiają jego jakość.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj