Andrew ma 27 lat i idzie na pierwszą randkę w życiu. To speed dating, specjalnie zaaranżowana sytuacja, w której uczestnicy przechodzą od stolika do stolika, dosiadając się do siebie na pięciominutowe rozmowy. Pierwsza rozmowa Andrew się nie klei. Dopiero kolejna dziewczyna, z którą rozmawia, dzieli jego zamiłowanie do dwóch pierwszych części Toy Story i do kolekcjonerstwa. Rozmowa wypada na tyle dobrze, że oboje dają sobie "kciuki w górę” w końcowym kwestionariuszu i mogą spotkać się ponownie, tym razem na najprawdziwszej, pełnometrażowej randce. Andrew przygotowuje się do spotkania z dziewczyną. Podobają mu się jej uroda, długie włosy i entuzjastyczne usposobienie. Wtedy dostaje esemes, który budzi w Andrew złość i rozczarowanie: w życiu dziewczyny przydarzyło się coś złego, przez co nie może się z nim spotkać, teraz ani w najbliższym czasie. – Czy myślisz, że to jest możliwe, że się jeszcze spotkacie? – pyta serialowa specjalistka od życia uczuciowego osób ze spektrum autyzmu. Andrew odpowiada twierdząco, przypominając, że dziewczyna wysłała esemes w tonie: „może kiedyś”. Specjalistka wyciąga blok rysunkowy i rysuje dwa patyczaki, mężczyznę i kobietę. Patyczak kobieta najpierw był zainteresowany patyczakiem mężczyzną, ale wkrótce zdał sobie sprawę, że to nie jest materiał na potencjalnego partnera i zrezygnował ze spotkania: – I wtedy ludzie, zamiast wyrazić swoje emocje wprost, owijają w bawełnę, bo nie chcą zranić drugiej osoby. Musisz zrozumieć, Andrew, że powiedziała „może kiedyś” tylko z grzeczności. Andrew przyjął to ze spokojem, ale nie rozumiał, dlaczego tamta dziewczyna z szybkich randek nie wyraziła się wprost, przecież też jest w spektrum. Mniej więcej o tym jest ten serial. To zbiór mniejszych albo większych historyjek, prowadzących do kilku zasadniczych wniosków. Pierwszy i zresztą nudniejszy wniosek, ustami wspomnianej nadwornej pani specjalistki, pada w Miłości w spektrum notorycznie: każdy autyk jest inny od pozostałych i nie ma jednego wzorca zachowań, współdzielonego przez całą rzeszę ludzi ze spektrum. Jest to wniosek mało odkrywczy, bo przecież wszyscy, z autyzmem czy bez, różnimy się od siebie. Nie sądzę, żeby wniosek, że osoby ze spektrum nie są Zergami ze StarCraft i nie dzielą wspólnej świadomości, kogoś zaskoczył. Dużo ciekawsze w tym serialu, i zresztą nie tyko w serialu, jest to, jacy jesteśmy do siebie podobni. I o tym jest Miłość w spektrum. Problem Andrew, który nie potrafił zinterpretować reakcji swojej randki, miał trudności z nawiązaniem i podtrzymaniem rozmowy, to także mój i pewnie twój problem. Mamy dokładnie te same obawy i te same potrzeby (graniczące z uporem!) i łatwo widzowi Miłości... odnieść się do bohaterów serialu i ich perypetii. Ich przypadłości podkręcają efekt, dodają im szczerości i uroku. Samo wystąpienie przed kamerami, w poważnej telewizyjnej produkcji, musiało być dla nich wyzwaniem i nie sądzę, żeby było tu miejsce na ściemę. Zwłaszcza że serial nie prowadzi do serii szczęśliwych zakończeń. Przeciwnie, kończy się słodko-gorzko, ale optymistycznie. Bo niezależnie od sumy randkowych niepowodzeń, bohaterowie walczą dalej i chcą być szczęśliwi. Przecież niektórym się to udało. – Kocham miłość – mówi jedna z bohaterek, kompulsywna Olivia. – Kocham filmy o miłości. Większość piosenek, które mam na iPodzie, dotyczy miłości. Zakochiwałam się wiele razy. Za każdym razem bez wzajemności. Chłopcy chcieli się ze mną kumplować, ale związki ich nie interesowały. Rozumiemy, co czuje Olivia i możemy jej kibicować. Natomiast, czy zrozumiemy, co czuje Jimmy? Już tłumaczę, co mam na myśli i kto to jest Jimmy! Moja ulubiona para w całym serialu – urocza Sharnae i wspomniany Jimmy, pieczołowicie przygotowywali się do ważnej randki, wystroili się niczym gwiazdy filmowe, kiedy to Jimmy zdał sobie sprawę, że z randki nici – jego skarpetki nie pasują ani do spodni, ani do butów. Dopóki nie kupi nowych skarpetek, nie ma mowy, żeby gdziekolwiek poszli. Teraz siedzi w fotelu, nerwowo układając kostkę Rubika. Drobnostki urastają do rangi rzeczy arcyważnych. „Reality show” to zabawne określenie, bo jeżeli jest za dużo „reality”, to zaraz całe „show” szlag trafia. W tym wypadku całe to niezręczne, na swój sposób ujmujące reality stanowi całe show. Mógłbym przypisać tej produkcji wszystkie ochy i większość achów, które zostawiłem przy recenzjach Atypowego. Uniknęła stania się „freak show” i jest, takie mam przekonanie, czuła wobec swoich bohaterów. W Atypowym było zaledwie kilka scen z autystycznymi aktorami, tutaj autycy dostają cały czas antenowy, który minął mi szczególnie miło i ekstremalnie szybko. W moim idealnym świecie ci wszyscy wspaniali ludzie znaleźli swoje drugie połówki, a telewizja wyglądałaby dokładnie w ten sposób.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj