Moja chińska babcia jest książką co najmniej dziwną. Przyznam szczerze, że jakaś część mnie spodziewała się powieści w rodzaju Córka fortuny Isabelli Allende. Tymczasem przyszło mi przeczytać krótką książkę z jakże potężnym ładunkiem emocjonalnym i przemyślenia.
Babcia Larsa Saabye Christensena od samego początku wydaje się postacią nietuzinkową. Jakże wiele trzeba mieć odwagi, by z Kopenhagi wyemigrować w nieznane do dalekich Chin? Nic dziwnego, że pisarz zainteresował się swoją przodkinią. Moja chińska babcia to właśnie owoc jego poszukiwań. Myślę jednak, że na początku należy dość dobitnie zaznaczyć, czym ta książka nie jest, żeby później ktoś nie był rozczarowany. Przede wszystkim nie jest to powieść. Chyba nawet miałabym problem z zakwalifikowaniem tej pozycji. Czy jest coś takiego jak filozoficzny reportaż? Poza tym autor stara się być bardzo wiarygodny i nie zmyśla. Jak ma jakąś lukę w zebranych danych, to ona po prostu jest. Nie zmyśla.
Zatem dostajemy obraz tytułowej babci, który jest niekompletny, nie jest pomnikowy, a jednocześnie nie jest realistyczny. Jedno, co wiadomo to to, że była silną, odważną kobietą, która nie dość, że przeniosła się na drugi koniec świata, to jeszcze nie przepadła w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Aż się prosi o napisanie jakiejś beletrystyki, ale powieściopisarz tym razem postanowił postawić na autentyzm.
Jest to także powieść o przemijaniu, śmierci bliskich osób i o radzeniu sobie z tym. Bardzo wyraźnie mamy zarysowany wątek umierającego, schorowanego ojca. W książce nie zabraknie filozoficznych rozważań w tych klimatach, ale także będą przemyślenia o rodzinie, o pamięci.
Szczerze mówiąc, miałam ogromny problem z oceną tej książki. Jest to z pewnością pozycja bardzo wartościowa, ale przeznaczona dla bardzo wąskiego grona odbiorców. Stąd moja nieco ostrzegawcza ocena.