Od premiery pierwszego zeszytu Moonshadow minęło już ponad trzydzieści pięć lat, co podkreśla we wstępie do albumu jego twórca, scenarzysta J.M. DeMatteis. O ile różne komiksy superbohaterskie czy po prostu science fiction z tamtego okresu graficznie się już zestarzały i prezentują pełen uroku i jaskrawości oldschool, tak ilustracje jednego z najbardziej niepokornych estetycznie komiksowych ilustratorów Jona J Mutha wyglądają wciąż doskonale te trzydzieści pięć lat później. Oglądane ponownie, już po lekturze tej komiksowej cegły, na spokojnie, bez zwracania uwagi na tekst, urzekają akwarelową techniką i oniryzmem, jakby ilustrowały długą serię sennych marzeń i koszmarów. Pod względem graficznym to dzieło niezwykłe, ale wcale nie nachalne w swej wyjątkowości, bo przecież w wielu momentach operujące bardzo prostymi środkami wyrazu w rodzaju cartoonowych z ducha wstawek. Świadczy to o elastyczności i zrozumieniu intencji operującego słowem scenarzysty poprzez podkreślenie tego, co nagle w narracji zrobiło się na tyle nietypowe bądź prześmiewcze, że trzeba użyć przejaskrawionych estetycznie efektów. DeMatteis i Muth to artyści mało znani w Polsce, ale mieliśmy już z nimi do czynienia i to w przypadku bardzo udanych komiksowych dzieł. DeMatteis jest znany z kultowego scenariusza do jednej z najsłynniejszych przygód Spider-Mana, czyli Ostatnich łowów Kravena, natomiast Muth był ilustratorem Misterium, zgodnie z tytułem bardzo mistycznego komiksu Granta Morrisona, wypuszczonego w 2008 roku przez wydawnictwo Manzoku. Właśnie to wydawnictwo przymierzało się wówczas do wydania Moonshadow, ale tak jak z innymi tytułami, tak nie wyszło wtedy z dziełem Mutha i DeMatteisa. Za to teraz dostajemy Moonshadow w takim wydaniu, na jakie komiks ten w pełni zasługuje. Razem z dodatkami, z wszystkimi okładkami oryginalnych zeszytów oraz z epilogiem, który twórcy zrealizowali dziesięć lat później, dopisując do swojej historii nieco inny w użytej formule rozdział. Był to krótki i zarazem poruszający Żegnaj, Moonshadow, który kontynuował najważniejszy wątek głównej serii. Warto nadmienić, że przy niektórych zeszytach Moonshadow pomagali inni komiksowi graficy w momentach, kiedy Mutha goniły terminy, i byli to również świetni w swym fachu artyści, Kent Williams i George Pratt.
Źródło: Mucha Comics
Okładka Moonshadow bardzo dobrze oddaje klimat komiksu, przywołując baśniowy, oniryczny i nieco niepokojący klimat za sprawą widocznej na niej kulistej, jakby księżycowej głowy ze złowieszczą mimiką. Na tę głowę zza kotary spogląda mały chłopiec, a w tle mamy rozgwieżdżone, ciemne niebo. Sama opowieść rozpoczyna się jednak od końca, jej narrator to już stary posiwiały człowiek, który spędza wieczory na spisywaniu wspomnień ze swojej burzliwej młodości. Określenie burzliwa młodość pasuje tu jak najbardziej, ponieważ razem z Moonshadow - bo tak właśnie nazywa się bohater - przeżyjemy przygody, o jakich naprawdę nam się nie śniło i jakich wcześniej chyba w żadnym komiksie nie doświadczyliśmy. To, w jaki sposób DeMatteis miota swym bohaterem i jednocześnie droczy się z oczekiwaniami czytelnika, ma w sobie coś wyzwalającego. Scenarzysta uwolnił w tej opowieści własną wyobraźnię ze wszelkich okowów, w których jak wspomina w słowie wstępnym trzymały go superbohaterskie opowieści i poprowadził ją na niezwykłe, ale też w jakiś sposób znajome obszary, bo inspirowane wieloma literackimi tekstami, które mają status dzieł kultowych. I tak, nie ma co ukrywać, te inspiracje są wzięte wprost z literatury najwyższej półki, które zresztą uszeregowane w autorskim zapisie można zobaczyć w dodatkach do albumu. Ze wszystkiego, co dotąd napisałem, może wynikać, że Moonshadow to dzieło ambitne, może nawet zbyt ambitne, które nie zainteresuje żądnych mocnych wrażeń komiksowych maniaków. Cóż, Moonshadow przy całej swojej niezwykłej oprawie graficznej to rasowe science fiction, pełne ucieczek, potyczek i kosmicznego szaleństwa, w którym zresztą wszechświat nazwany jest kosmicznym domem wariatów. Wśród literackich inspiracji scenarzysta wymienia przygodową klasykę, czyli Kapitana Blooda Rafaela Sabatiniego i rzeczywiście w Moonshadow jest obecna przygodowa i piracka z ducha formuła, w myśl której los miota bohaterami z miejsca na miejsce i wpędza w coraz to nowe tarapaty. To jednak wciąż tylko jeden, ale za to niezwykle istotny z wielu różnych elementów fabuły i narracji tej niezwykłej opowieści. Zaczyna się ona od przedstawienia nam czarnych charakterów (czy rzeczywiście?), czyli tajemniczych także z nazwy G’L Dosesów. Te niezwykłe istoty to przedstawiciele kosmicznej rasy, którzy z nie do końca wiadomych przyczyn (najprawdopodobniej dla zwykłego kaprysu) porywają innych przedstawicieli kosmicznych ras, w tym Ziemian i umieszczają ich w stworzonym przez siebie Zoo. Do takiego Zoo trafia z Ameryki i wyzwolonych lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku matka głównego bohatera, niezwykle ważna dla tej fabuły, urodziwa Sheila. Po czym jeden z G’L Dosesów zapładnia Sheilę i tym samym na świat przychodzi Moonshadow - syn ziemskiej kobiety i wymykającego się (do czasu) próbom interpretacji reprezentanta kosmicznej rasy.
Później następuje cud, o który modli się starszy już i pochłaniający ziemskie lektury Moonshadow.  Razem z matką, kotem Frodem i chyba najbardziej niezwykłą i prawdopodobnie najważniejszą postacią w całej historii, czyli kudłatym na całym ciele i uzależnionym od seksu Irą, rusza w kosmiczną podróż. W ten sposób zaczyna się przygoda, która przekracza wszelkie pojęcie i odlatuje hen daleko od powszechnie znanych nam, komiksowych schematów z literatury science fiction. To z pewnością jest w dużym stopniu opowieść inicjacyjna o drodze wiodącej do przebudzenia, ale postrzegać ją tylko w aspekcie nie widzimy wszystkiego. Można ją traktować jako rozbuchaną alegorię młodości, ale cały dramatyczny ładunek jest tu dużo większy, także dzięki pobocznym postaciom oraz niedopowiedzeniom, które twórcy pozostawiają do rozstrzygnięcia już czytelnikowi. To zresztą lektura na więcej niż jeden raz, bo fabuła pędzi w niej jak szalona i wiele jej elementów nadaje się do ponownego roztrząsania. Ten pęd fabuły stoi jakby w sprzeczności z wylewającym się potokiem słów narratora, który często w warstwie słownej zwalnia i w nieco egzaltowany sposób daje wyraz swoim uczuciom, ale to właśnie stanowi o sile Moonshadow. W warstwie słownej ten komiks rzeczywiście działa jak epicka powieść. W warstwie graficznej Jon J Muth w impresyjny sposób oddaje stany emocjonalne bohatera lub dostarcza jedynie szczątkowych wizualnych wrażeń, które stoją w kontraście do pełnych rozmachu wydarzeń opisywanych przez narratora. Tu kryje się chyba klucz do odczytania - czy raczej współtworzenia tej historii przez czytelnika, który niejednokrotnie odnajduje w niej swoje własne, życiowe doświadczenia i w wyobraźni dorysowuje sobie obrazy, które Muth często jedynie zaznacza. To dziwne uczucie. Kartkując komiks, mamy wrażenie obcowania z niezwykłym bogactwem obrazów, tymczasem podczas lektury widzimy, że to jedynie detale, wyjątki, ucieleśnienia i symbole, które każą mocno pracować naszej wyobraźni. Co więcej, komiks ten w warstwie ideowej wcale się nie zestarzał i pasuje jak ulał do naszych dziwnych czasów naznaczonych zaciekłymi ideologizmami. Ponownie - kluczowa w jego dzisiejszym odczytaniu jest postać Iry, z pomocą którego DeMatteis zdaje się wyprzedził czas, dając obraz innej i obcej, odrzuconej jednostki, która potrafi funkcjonować, jedynie eksplorując swoje najmroczniejsze strony - bo być może niczym w zamkniętym kręgu uprzedzeń, tylko w ten sposób postrzegają ją wszyscy wokół.
Źródło: Mucha Comics
+4 więcej
Jeżeli mógłbym do czegoś porównać Moonshadow, to najbardziej kojarzy mi się z kosmicznymi fragmentami prozy Kurta Vonneguta, u którego wszechświat również był przepastnym domem wariatów. Także ci fani komiksu, którzy znają Sagę Briana K. Vaughana, z pewnością zauważą, jak wiele elementów z Moonshadow pobrzmiewa w tej jednej z najlepszych kosmiczny sag naszych czasów. Do końca nie jestem w stanie ustosunkować się do epilogu Żegnaj, Moonshadow, w którym zgodnie z tytułem musimy pożegnać bohatera. Z jednej strony dopowiada on to, co nie zostało dopowiedziane w oryginalnej serii, z drugiej w jakiś sposób odziera ją z czegoś, co powinno pozostać niewysłowione. W zamian ów epilog zawiera jedne z najpiękniejszych ilustracji w całej historii komiksu, które można by umieścić w muzeach gdzieś pomiędzy obrazami impresjonistów i malarstwem Edwarda Hoppera. Można by pisać jeszcze więcej, choćby o brawurowym łączeniu sfery sacrum i profanum przez scenarzystę, ale już wystarczy, niech każdy odkryje w Moonshadow to, co zostanie po lekturze już tylko dla niego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj