Zaczęło się obiecująco - fajną retrospekcją pokazująca genezę Fuck Society. Szkoda, że nie trwa to zbyt długo. Krótki dialog między Romero i Mobleyem to za mało, aby pogłębić świat serialu i zainteresować widza innym spojrzeniem na akcję. Chwilę później Romero ginie. To wyraźna sugestia, że twórcy planują trochę odświeżyć obsadę, rezygnując z kilku starszych postaci i wprowadzając nowe. Po zaskakującej śmierci Gideona w poprzednim odcinku to już kolejna ofiara. Trochę droga na skróty - jeśli nie możemy już naprawdę nic ciekawego zaproponować danej postaci, uśmiercamy ją. Ich miejsce zajmują dwie nowe persony: zaprezentowany już w poprzednim sezonie szef wszystkich szefów Philip Price i agentka FBI Dominique DiPerro. Każde z nich odgrywa niestety stereotypową rolę - to wszechmocna czarna eminencja i nieszablonowa policyjna „bystrzacha” działająca na granicy prawa. Znamy to już , prawda? Całe szczęście, że aktorsko obie postacie poprowadzone są prawidłowo. Dzięki temu ogląda się je w akcji całkiem przyjemnie. Oczywiście w centrum wydarzeń jest Elliot Alderson. Zaskakujące, że wiele osób ma negatywne odczucia co do głównego bohatera. Ja osobiście uważam, że jest on najmocniejszym punktem serialu. Po pierwsze, posiada idealną fizjonomię do zagrania tego typu postaci; po drugie, jest też całkiem niezłym aktorem. W eps2.1_k3rnel-pan1c.ksd zażywa pewien narkotyk, mający uciszyć jego wewnętrznego demona, Mr. Robota. Po skonsumowaniu psychodelika Elliot nabiera werwy, a jego zachowanie w chwilach uniesienia jest dość zabawne i fajnie się je ogląda. To pewna odmiana po ciągle milczącym, skołowanym i zdołowanym geeku. W omawianym odcinku Elliot po raz wtóry zmaga się z Mr. Robotem. Mamy tu dość zabawną scenę z pożeraniem tabletek po wcześniejszym ich zwymiotowaniu, jednak całość to znowu tylko wewnętrzna walka, spór o dominację i znane z poprzedniego sezonu (inspirowane Podziemnym kręgiem) schizofreniczne rozterki głównego bohatera. Na tym etapie zaczyna to już nużyć i jest takim fabularnym dreptaniem w miejscu. No url Część odcinka przedstawia psychodeliczne wizje Aldersona po zażyciu narkotyku. Podobne motywy pojawiały się już w poprzednim sezonie i generalnie przewijają się przez cały serial. Osobiście uważam, że ktoś powinien uświadomić twórcom, którzy korzystają z takiego wyrazu artystycznego w nadmiarze, że być może psychodeliczne stany są fajne, gdy przeżywa się je samodzielnie, a nie jako wstawki fabularne w produkcjach filmowych. Wydaje mi się, że widz wolałby raczej skupić się na wydarzeniach, śledzić losy bohaterów, a nie kontemplować ich „fazę”. W przypadku Mr. Robot zrozumiałe jest, że euforyczny trip Elliota musiał zostać pokazany, aby zaprezentować widzom stan jego umysłu, jednak mogło to być zrobione oszczędniej. Dzięki temu byłoby więcej czasu na rozwinięcia fabularne, a nie na tzw. sztukę dla sztuki. Wszystko to jednak jest niczym w porównaniu z najbardziej kuriozalną sceną odcinka, a mianowicie monologiem Elliota na spotkaniu w kościele. Główny bohater wypowiada się w patetyczny sposób o Bogu jako o sprawcy wszelkiego zła na świecie. Obwinia stwórcę o wojny, choroby, kataklizmy, gniewnie grozi mu palcem. Taka pompatyczna wypowiedź to śpiewka stara jak świat. Kto z nas nie zna historii fabularnej albo faktycznej, w której bohaterowie wygrażają Bogu i zwalają na niego wszystko, co złe, tylko po to, aby za chwilę się z nim pojednać? Obwinianie Boga za wszystkie nieszczęścia to tak dziecinne i głupie podejście do życia, że aż wstyd prezentować je w sposób fabularny. Dodatkowo scena pokazana jest w tak dramatyczny sposób, że budzi tylko uśmiech politowania. Serial aspirujący do pewnej głębi intelektualnej nie może pozwalać sobie na tego typu tendencyjne wstawki. Co dalej? Coca-Cola psuje zęby, McDonald's powoduje otyłość, a telewizja kłamie? Jeśli jesteśmy przy zbędnym patosie, to warto jeszcze wspomnieć Leona – kolejną nową postać w serialu. Jak na razie przypomina połączenie Sokratesa, papieża i Rusta Cohle'a z Detektywa. Jego wypowiedzi brzmią tak, jakby wyszedł właśnie z uniwersyteckiego wykładu na temat filozofii. To, czego Mr. Robot na pewno nie potrzebuje, to kolejnego mędrca i wizjonera, wprowadzającego do fabuły komplet wyświechtanych tez. Nie tędy droga, panowie. Wszystko to są oczywiście ewidentne wady odcinka, jednak warto wspomnieć też o zaletach. Mr.Robot od zawsze był serialem świetnym pod względem technicznym. Reżyseria jest ciągle na wysokim, niemal kinowym poziomie; przypomina dokonania tuzów takich jak Fincher czy Aronofsky. Sam Esmail dysponuje niezwykłą wyobraźnią filmową, dzięki czemu takie segmenty jak montaż, ujęcia, gry światła, wizualizacje i muzyka to prawdziwe majstersztyki. Całość jednak nie zachwyca. Jest zbyt wolno, zbyt stereotypowo, mało twórczo. Tradycyjnie forma jest w porządku, szwankuje treść. Wprowadzane na siłę wątki kryminalne nie wpływają na korzyść opowieści, a zmagania Elliota z Mr. Robotem zaczynają poważnie nużyć. Co powinno się stać, aby serial złapał drugi oddech? Moim zdaniem porządny reboot, zmiana scenarzystów i powrót do korzeni. Fuck Society już było i się nie sprawdziło. Może nadszedł czas na najzwyklejszy telewizyjny fun?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj