[image-browser playlist="611467" suggest=""]Piąty sezon „zmodernizowanej” wersji przygód zwariowanego właściciela wehikułu czasu, przyniósł wiele zmian (głównie aktorskich), które z mniejszym lub większym entuzjazmem przyjęte zostały przez zastępy krytyków i fanów. Nie chcąc rozdrabniać się nad jakością nowego tworu, powiem tylko, że tęskni mi się za poprzednim Doktorkiem w kreacji Davida Tennanta...

Gruntowne zmiany nie dotknęły na szczęście jednego z najmocniejszych atutów tej serii – muzyki. Po raz piąty do współpracy zaangażowany został Murray Gold – doświadczony brytyjski kompozytor, jeden z czołowych „graczy” tamtejszego rynku. Właściwie ciężko mi ustosunkować się do całokształtu jego kariery, gdyż poza rzeczonym Doctorem Who oraz jego spin-offem, Torchwood, niewiele miałem do czynienia z twórczością Golda. Znajomość tych dwóch pozawala mi jednak twierdzić, że talentu jak i wyobraźni temu kompozytorowi wcale nie brakuje. Świadczą o tym wspaniałe, porywające tematy i niewybredne orkiestracje, których nie powstydziłaby się niejedna „wysokobudżetowa” ścieżka dźwiękowa zza oceanu. Wydawane rok rocznie albumy soundtrackowe mówią zresztą same za siebie. Całkiem dobra rzemieślniczo partytura z pierwszego i drugiego sezonu Doctora Who rozbudziła apetyt na więcej. Oczekiwaniom tym sprostał kolejny krążek, wydany rok później, a prezentujący muzykę do trzeciej serii (moim zdaniem najlepszy, jaki ukazał się do tej pory). Czwarty sezon przyniósł pod tym względem drobny kryzys. Zmęczenie materiału dało o sobie znać szczególnie w warstwie tematycznej, która zeszła tak jakby na drugi plan. Trzeba przyznać jednak, że technicznie Murray Gold rozwijał się dalej. Co zatem możemy powiedzieć o najnowszej, piątej odsłonie przygód Doktora? Jest to z pewnością dzieło bardziej dojrzałe, może nie do końca problemowe i technicznie okiełznane, ale z pewnością wynoszące z serialu coś więcej, aniżeli nieskrępowaną rozrywkę.

Dwupłytowe wydanie soundtracku bardziej, aniżeli poprzednie albumy zagłębia się w meandry muzycznej fantazji Golda. Obok kilku, całkiem fajnych zresztą tematów zamkniętych w ramach suit, otrzymujemy tu całą gamę ilustracyjnego, trudnego niestety pląsu, zrozumiałego głównie dla tych, którzy mieli styczność z serialem. Struktura przedstawia się następująco: Pierwszy krążek, to kompilacja najciekawszych utworów z dziewięciu odcinków. Drugi poświęcono w głównej mierze ostatnim czterem epizodom (dodatkowo kupując soundtrack przez iTunes otrzymać można dwa bonusowe utwory). Niestety różnica w „autonomiczności” materiału pomiędzy tymi krążkami jest gigantyczna. Olbrzymie rozwarstwienie w obrębie ciężkostrawnej, serialowej ilustracji sprawiło, że chyba tylko nieliczni będą w stanie czerpać przyjemność ze słuchania w całości tej drugiej płyty. Z czystym sumieniem odchudziłbym ją o blisko 15 utworów, które nie dość, że niewiele wnoszą do całokształtu, to jeszcze najzwyczajniej w świecie nudzą. Najokazalej prezentuje się tam bowiem muzyka akcji i aranżacje tematów głównych bohaterów, o czym będzie mowa w dalszej części tekstu.

[image-browser playlist="611468" suggest=""]W tym miejscu należy jednak odnotować jedną znaczącą zmianę, jaka wdarła się w strukturę tematyczną Doctora. Chodzi mianowicie o czołówkę, którą wraz z nowym wizerunkiem tytułowego bohatera postanowiono odświeżyć. Nie do końca przekonany jestem, co do słuszności tych zmian, wprowadzających do aranżu wiele natrętnej elektroniki i samplowany chór. Tym bardziej, że w dalszej części partytury, kompozytor wyraźnie stawia na klasyczne instrumenty. Jak już wspomniałem wyżej, piąty Doctor wyłamuje się nieco z tej siermiężnej, pełnej symfonicznego entuzjazmu konwencji muzycznej. Odkąd pamiętam, tematy „towarzyszek” Doktora zawsze ocierały się o jakąś lubieżną idylliczność. Choć pod tym względem niewiele zmieniło się również i w piątym sezonie, a temat Amy w jego czystej postaci może sprawiać wrażenie bardzo naiwnego, to już jego interpretacje, szczególnie w kontekście przeszłości dziewczyny, nabierają bardziej dramatycznego kształtu. Murray Gold pozwala zaistnieć tej melancholijnej melodii niemalże w każdym kontekście – akcji, smutnej elegii, optymistycznej fanfary, czy chociażby kołysanki. Obecność tych ostatnich ma prawo przywołać na myśl między innymi twórczość Elfmana. Skłamałbym jednak mówiąc, że Gold doskonale czuje się w takich posępnych, molowych klimatach. Część utworów tego typu zdaje się być napisanymi „od linijki”, podręcznikowo. Brak tam jakiejś większej wyrazistości, a muzyka po prostu nie wydaje się żyć własnym życiem. Znacznie lepiej wychodzi kompozytorowi ilustrowanie scen grozy, gdzie do ożywionej orkiestry przyłącza się apokaliptyczny chór. Utwory z epizodu „The Vampires of Venice” prezentują się pod tym względem bardzo okazale. Drobnym wyjątkiem mogą okazać się fragmenty pochodzące z odcinków „The Time of Angels” i „Flesh and Stone”, gdzie Murray Gold ucieka się do najtańszych chwytów – samplowanego bitu krzyżowanego z pociętym różnej maści edytorami nagraniem dysonujących smyczków (podobieństwa do znienawidzonego przez krytyków Constantine oraz całkiem ciekawego End of Days zauważalne).

Właściwie można byłoby nazwać ten soundtrack próbą korespondencji pomiędzy przeróżnymi stylami i ich merytorycznymi przedstawicielami, gdyby nie tych kilka utworów akcji, przypominających o prawdziwej naturze muzycznego Doctora. Pełne patosu orkiestrowo-chóralne wynurzenia nie mają prawa rozczarować. Obecność Daleków i innych nacji zagrażających istnieniu Ziemi, gwarantują solidną porcję dobrze napisanej i zorkiestrowanej akcji. Victory of the Daleks, to powrót do doskonałego epickiego brzmienia, jakim Murray Gold tak obficie raczył nas w trzecim sezonie. Kolejny utwór, Battle in the Sky, to już soczysta rozrywka wtapiająca się w nurt hollywoodzkiego kina akcji lat 90-tych. Podstawą w budowaniu entuzjastycznej, wartkiej akcji jest temat Doktora oparty (o ile dobrze kojarzę) na motywie z trzeciego sezonu serialu. Szkoda tylko, że tak rzadko pojawia się on na płytach. Cieszą jednak aranżacje takie jak Roman Paradox, zapewniające solidną porcję rozrywki i zaskakujące swoją nienaganną stroną techniczną. Nierzadko natkniemy się również na bardzo przyjemne, napisane lekką ręką (ocierające się miejscami o Mickey Mousing) utwory, odzwierciedlające niefrasobliwą naturę nowego wcielenia Doktora.

Jak w przypadku każdego poprzedniego sezonu, tak i tutaj, muzyka do Doctora Who, to bardzo barwna kompilacja, nie zamykająca słuchacza w klatce monotonii. Zakres nastrojów panujących w ramach poszczególnych utworów przypomina sinusoidę miotającą odbiorcę pomiędzy ckliwymi, plastikowymi wręcz wyciskaczami łez, a solidną, pełną „pompy” akcją. Nie każdemu ten muzyczny miszmasz ma prawo przypaść do gustu. Poprzednie albumy pokazały, że dzieło Golda może mieć tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jako wierny fan serialu i miłośnik tego groteskowego niekiedy podejścia do ilustracji muzycznej, po raz kolejny rad jestem otrzymując nową porcję muzyki do posłuchania. Jeżeli miałbym jednak wpływ na zawartość wydania, zdecydowanie porzuciłbym myśl o prezentowaniu tej ścieżki na dwóch płytach. Drugi krążek, przykro stwierdzić, ale rzadko kiedy pieszczony będzie laserem mojego odtwarzacza. Z uporem maniaka szykanował będę również realizatorów, speców od masteringu, a nade wszystko wydawców, za to, że po raz kolejny katują moje uszy materiałem o (łagodnie mówiąc) nieatrakcyjnym brzmieniu. Nie rozumiem i chyba nigdy nie zrozumiem tego przesadnego wysługiwania się kompresorami i limiterami spłaszczającymi naturalne wartości dźwięku do pewnego progu. W warunkach filmowych takie zabiegi są wręcz wskazane, ale umieszczanie tak „przemielonego” materiału na płycie, to istne barbarzyństwo!

[image-browser playlist="611469" suggest=""]

Autor: Tomasz Goska (filmmusic.pl)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj