Już pierwsze wzmianki o tym projekcie rodziły pytania o sens ustawicznego wałkowania tematyki zombie. Prawda jest taka, że dopóki rośnie popyt na widok biegających po amerykańskich ulicach żywych trupów, dopóty będą ludzie, którzy nie zawahają się wyłożyć gotówkę na realizację takich widowisk. A po niespodziewanym sukcesie serialu The Walking Dead rynek zdecydowanie się ożywił. Doskonale to rozumiejąc, Marc Forster postanowił opowiedzieć znaną nam już historię (opartą na książce Maxa Brooksa) w nieco niekonwencjonalny sposób. I tak oto powstał World War Z łączący w sobie krwawy survival z klasycznym kinem… szpiegowskim. Brzmi interesująco? Mogę zapewnić, że tak też wygląda, bowiem na sukces tej produkcji składa się wiele czynników, między innymi ciekawa fabuła i mocna strona wizualna. Szkoda tylko, że w tym festiwalu ochów i achów nie partycypuje ścieżka dźwiękowa Marco Beltramiego.
Marc Forster nigdy nie przywiązywał się do jednej konkretnej wizji muzycznej, a już tym bardziej do ludzi ją tworzących. Jego filmografia to wypadkowa pracy wielu artystów, między innymi Jana A.P. Kaczmarka, który za partyturę do "Marzyciela" otrzymał przecież Oscara. Jednakże trudno sobie wyobrazić naszego rodaka w thrillerze akcji, gdzie tłem wydarzeń jest świat rujnowany przez pandemię zombie. Wybór padł więc na osobę, która z kinem grozy związana już była od wielu lat. Co ciekawe, Marco Beltrami miał już okazję udowodnić, że dobrze czuje się w tym mrocznym uniwersum. Jak zatem tłumaczyć rozczarowanie ścieżką dźwiękową do World War Z? Na to pytanie postaram się znaleźć odpowiedź w dalszej części tekstu.
[image-browser playlist="588936" suggest=""]
Jedno jest pewne. Muzyka Amerykanina nie jest dnem, a tym bardziej nie brodzi w mule gatunku, jakby sobie tego życzyli niektórzy krytycy. Biorąc pod uwagę samą funkcjonalną stronę tej partytury, nie mogę powiedzieć, że Beltrami położył ten projekt. Muzyka, choć jest jej stosunkowo niewiele i bazuje na schematach, całkiem dobrze radzi sobie na przykład z dynamiką montażu scen akcji. Kiedy trzeba, potrafi również zmrozić krew w żyłach licznymi dysonansami, wprowadzić nutkę grozy i niepewności. Natomiast w scenach o większym zabarwieniu dramatycznym zapewni słuchaczowi kilka lirycznych, choć smutnych w wymowie fraz. Wszystko to rzecz jasna w dosyć anonimowej formie – tworzone po to, by nie konkurować zbyt mocno z warstwą wizualną. I jak nie trudno się domyśleć, problem pojawia się wtedy, gdy ten poprawny do bólu materiał zechcemy oderwać od swojego filmowego kontekstu.
Słuchanie ścieżek dźwiękowych Beltramiego to ostatnimi czasy prawdziwe wyzwanie. Warto wrócić pamięcią chociażby do długiej i przebrzmiałej "Szklanej pułapki 5", gdzie wypełniony po brzegi krążek stawiał przed słuchaczem solidną ścianę dźwięku. Wielu nie potrafiło jej sforsować, stąd też nie dziwią miażdżące opinie i niskie oceny. Skoro tematyczna i w miarę melodyjna piąta "Pułapka" stwarzała problemy, to co dopiero powiemy o najnowszej pracy Beltramiego? Pocieszeniem wydaje się fakt, że wydawcy bardzo rozsądnie podeszli do ilości materiału zawartego na krążku. Oto bowiem otrzymujemy solidną, 45 minutową selekcję z tego, co właściwie znać powinniśmy po seansie World War Z. Choć zapewne dla niektórych nawet i te trzy kwadranse mogą okazać się zbyt ciężkie do przetrawienia…
Płytę rozpoczyna agresywny utwór akcji Philadelphia. Kompozytor już na wstępie serwuje nam chaotyczny miszmasz angażujący cały arsenał inwazyjnych środków muzycznego wyrazu. Mamy więc rytmicznie poruszającą się orkiestrę (de facto stale powtarzającą te same frazy) i multum elektronicznych wypełniaczy rozrywających melodykę na strzępy. Największą bolączką tego typu akcyjniaków wydają się właśnie elementy syntetyczne. Rujnują one dobrą skądinąd fakturę orkiestrową, gdzie pracujące na wysokich rejestrach smyczki uzupełniane są przez "ponure" dęciaki. Podobne odczucia towarzyszą odsłuchiwaniu Ninja Quiet oraz NJ Mart. Ograne ostinato, charakterystyczny bit kształtujący struktury rytmiczne i gitary elektryczne, angażowane do eksponowania "drapieżności" sceny – to wszystko w wykonaniu Beltramiego trąci tanim rzemiosłem z fabryk RCP. I gdyby nie przebojowe The Salvation Gates muzykę akcji można by było spisać na straty.
Bardziej zasadne wydaje się użycie elektroniki w licznych scenach grozy lub w momentach poprzedzających jakieś większe konfrontacje. Mroczny ambient wzbogacony o solówki fortepianowe, operujące na niskich tonacjach dęciaki lub dźwięki przetworzonych instrumentów smyczkowych – to wszystko w połączeniu z obrazem tworzy poczucie wszechogarniającego zagrożenia. Ale czy na albumie soundtrackowym dostarcza podobnych wrażeń? Nie sądzę. Równie dobrze można było obejść się bez tak nudnych numerów jak: Searching For Clues czy Hand Off!.
[image-browser playlist="588937" suggest=""]
Oazą spokoju na tym przebrzmiałym krążku wydają się dwa utwory o większym ładunku emocjonalnym: The Lane Family oraz Wales. To właśnie tam usłyszymy temat przewodni partytury – tak skrzętnie maskowany przez wylewający się z głośników chaos. Szczególnie wartym uwagi wydaje się The Lane Family, gdzie Beltrami w typowy dla siebie sposób konstruuje lirykę na bazie klasycznego crescendo. Kilka chwil muzycznego uniesienia zapewni wspomniany wyżej The Salvation Gates. Także i tam pojawia się rzeczony temat aczkolwiek w bardziej żywiołowej odsłonie.
Mimo tego jestem rozczarowany oprawą muzyczną do World War Z. Zwiastuny zapowiadały solidne kino akcji z dotrzymującą mu tempa muzyką. Tymczasem otrzymaliśmy półprodukt, który co prawda radzi sobie w warunkach filmowych, ale poza nim nie oferuje większych doznań muzycznych. Czy w nadchodzącym wielkimi krokami The Wolverine doczekamy się rehabilitacji? Czas pokaże...