Pierwszy sezon "Narcos" podjął niełatwą próbę jak najwierniejszego opowiedzenia prawdziwej historii z jednoczesnym przełożeniem jej na atrakcyjny język serialu. Wyszedł z niej zwycięsko, ale nie bez poważnych strat. Oceniamy bez spoilerów.
Historię przedstawioną w „
Narcos” napisało życie. Tak szalonych zdarzeń i niewiarygodnych paradoksów nie wymyśliłby żaden scenarzysta - aby jednak w pełni je docenić, trzeba zrozumieć, że serial nie jest portretem jednego człowieka, ale pejzażem świata, do stworzenia którego przyczyniło się wielu. Postać Pablo Escobara stanowi oczywiście punkt centralny opowieści, ale to krajobraz Ameryki Południowej, perspektywa agentów rządowych USA, a także działania kolumbijskich polityków wyznaczają jej ramy.
Fabuły streścić jednak nie sposób. Nie dlatego, że jest to pole minowe spoilerów, ale dlatego, że pozbawiona jest ona przewodniej osi. To historyczny gryps rozgrywający się na przestrzeni wielu lat i pokazujący, jak Escobar zbudował swoją potęgę oraz jak zareagował na nią świat. Serial odznacza się więc dość monotonną konstrukcją, bez jednoznacznego podziału na akty, ale z wyraźnym rozróżnieniem dwóch połów. W tej pierwszej, do 5. odcinka, dominuje narracja zza kadru, która szczegółowo objaśnia nawet drugorzędne wątki. Sceny akcji są pomijane kosztem dialogów, a całość gęsto przeplatana jest archiwalnymi materiałami – nie tylko autentycznymi zdjęciami, ale nawet filmikami.
Jednocześnie serial wyzbywa się moralizatorstwa; mimo subiektywnej narracji stara się pozostać obiektywny. Nie rozwija trudnych tematów, takich jak np. destrukcyjny wpływ narkotyków na młodzież w Ameryce, ale konsekwentnie dokłada kolejne fabularne cegiełki. W tych budowniczych zapędach kluczowym spoiwem jest poczucie humoru. Mnóstwo ironicznych wstawek, elementy czarnego humoru i żarty sytuacyjne pozwalają dość łatwo przyswoić tę bogatą historię.
Przełom następuje wraz z 6. odcinkiem, zdecydowanie najlepszym w sezonie. Narracja sprowadzona zostaje do minimum, a serial skupia się na konkretnym wątku, którym jest nalot na jednego z narkotykowych baronów. Tym razem akcja jest już inscenizowana w iście hollywoodzki sposób – w grę wchodzą łodzie i helikoptery, strzelaniny, wybuchy i efektowny pościg, a całość okraszona jest piorunującą końcówką. To moment przełomowy, który wyznacza fabularny tor dla kolejnych odcinków, a także punkt zwrotny w ocenie poczynań przedstawionych bohaterów.
[video-browser playlist="725987" suggest=""]
Bez względu jednak na sympatię lub antypatię, jaką sobą wzbudzają, to właśnie kreacja postaci jest największą wadą „
Narcos”. Bohaterowie są do bólu statyczni - serial nie rozbudowuje ich charakterów i motywacji, unika intymnych scen. Poświęca ich w służbie opowiadanej historii. Z jednej strony to zabieg służący wiarygodności, która wystrzega się udawanej mitologizacji i sprzeniewierzeń. Z drugiej jednak obdziera on produkcję z ludzkiego pierwiastka. Do pewnego momentu scenariusz kreśli osobowość Escobara w dwuznacznych odcieniach moralności – to zarówno przestępca, jak i filantrop, małżonek i kochanek. Później to już jednak postać jednostronna - mistrz stoicyzmu, do którego głowy wstępu nie mamy. Wagner Moura gra więc zestawem 2-3 min i kilku gestów, które powiela nużąco od początku do końca serialu.
To jednak i tak lepiej niż Javier Peña – wręcz papierowa, najbardziej płaska postać, która służy wyłącznie napędzaniu akcji. Wiemy o nim tylko tyle, że lubi okazyjne towarzystwo pięknych kobiet. Przykro patrzeć, jak zmarnowany został potencjał Pedro Pascala, bo choć aktor robi, co może, to nie ma jednak czym zabłysnąć. Równie płytki jest niestety Steve Murphy (Boyd Holbrook), który przełamuje schemat postępowania zaledwie dwa razy. Stanowi czynną opozycję dla Escobara, ale w praktycznym wymiarze jego rola zaczyna i kończy się na byciu narratorem.
Przy owej narracji trzeba się na chwilę zatrzymać, to na nią spadła bowiem największa krytyka. Sprawdziła się w premierze jako wprowadzenie do fabuły i ekspozycja świata, ale przez cztery kolejne odcinki funkcjonowała dokładnie na tej samej zasadzie. Potrafiła w ten sposób wybić z rytmu, niepotrzebnie wstrzymać akcję i skołować widza. Trudno wyobrazić sobie jednak, jak inaczej serial odnalazłby się w przyjętej przez siebie konstrukcji. Narracja jawi się więc tutaj nie jako zabieg artystyczny, ale zło konieczne, przypominające lektora filmu dokumentalnego – kiedy już ograniczana była do minimum, wtedy sprawdzała się bez zarzutu.
Sposób przedstawienia historii zasługuje więc na ocenę dobrą, finalną notę podwyższa jednak - o jedno oczko - absolutnie filmowa realizacja. Pod tym względem Netflix stanowi klasę samą dla siebie. Między innymi docenić trzeba pracę kamery - za fantastyczną scenę pieszego pościgu i długie ujęcie nalotu przestępców na dom potencjalnego świadka. Nie oszczędzano także na scenografii i charakteryzacji, zdjęcia kręcone były oczywiście w Kolumbii i prawdziwych lokacjach. Na szczególną pochwałę zasługuje jednak wręcz antyamerykańska decyzja o wiernym stosowaniu języka hiszpańskiego. W trakcie seansu łatwo się do tych detali przyzwyczaić, ale to właśnie one przyczyniają się do wyznaczania nowych standardów małoekranowej rozrywki.
Czytaj również: „Narcos” – Netflix zamawia 2. sezon
Netflix już wcześniej udowodnił, że będzie kamieniem milowym w historii rozwoju telewizyjnego medium. Serialem „
Narcos” kontynuuje implementowanie nowej jakości, tym razem tworząc hybrydę serialu historycznego, dokumentu, thrillera i dramatu obyczajowego. Choć balansowanie między prawdą a fikcją nie zawsze się tu udawało, a całość lepiej sprawdziłaby się jako konkretna i zamknięta miniseria, to jednak do świata, w którym przestępcy mają tyle pieniędzy, że muszą zakopywać je w ziemi, a policjanci za łapówki wystawiają kwity, powrócimy bez wahania.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h