Zeszłotygodniowa premiera wrzuciła bohaterów serialu w świat muzyki Beatlesów, co mogłoby się wydawać skazaniem epizodu na sukces. Któż nie zna utworów czwórki z Liverpoolu; kto będzie na tyle samobójcą, by zanegować wielkość tych, którzy stworzyli muzykę popularną? Na wyżej wymienione pytania odpowiedź jest jedna; dwa pierwsze odcinki Glee wprowadzają jednak pewną odmianę do szeregu pytań odnośnie The Beatles. Mianowicie – czy ich muzyka może się kiedykolwiek znudzić? W wykonaniu Brytyjczyków – zdecydowanie nie. Drugi epizod z ich muzyką leci jednak jak krew z nosa.
Glee wielokrotnie było chwalone za odważne aranżacje i świeże podejście do wałkowanych hitów. W otwarciu piątego sezonu scenarzyści podali sobie pod nos największe przeboje muzyki rozrywkowej i odbębnili je jak na szkolnej akademii. Nikt nie wymagał od nich, żeby starali się być lepsi niż Lennon i spółka, ale nie wnieśli absolutnie żadnego orzeźwiającego powiewu do twórczości The Beatles. Nic, odśpiewane, odfajkowane, w tle średnio interesująca fabuła. Niebiosa to widziały, nie zagrzmiały, a szansa na odcinek równie dobry jak ten poświęcony twórczości Madonny w pierwszym sezonie – przepadła.
[video-browser playlist="634787" suggest=""]
Drugi epizod serii skupia się na nowym zauroczeniu Santany w Nowym Jorku i na perypetiach związanych z balem maturalnym w Ohio. Niestety coraz bardziej widać przepaść między tym, co dzieje się z absolwentami w Big Apple, a z większością bohaterów pozostawionych w Limie. O ile perypetie Santany i Rachel są raz lepsze, raz gorsze, ale zawsze wzbudzają zainteresowanie, to na prowincji nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Osią odcinka jest Tina, a o tej postaci można powiedzieć jedno – każdy epizod z nią w roli głównej to gwarancja absurdów i fajerwerków głupoty. Nie inaczej jest tym razem i ogląda się to z bólem zębów. Na szczęście sytuację odrobinę ratuje Nowy Jork, gdzie Santana poznaje Dani, swoją potencjalną nową miłość, a Rachel dostaje rolę na Broadwayu!
W tym miodzie jest jednak wielka łyżka dziegciu, gdy zapoznajemy się z promo kolejnego odcinka. Wiemy już, że to właśnie w trzecim epizodzie scenarzyści uśmiercą postać Finna, którego grał świętej pamięci Cory Monteith. Rachel nie będzie więc miała okazji nacieszyć się swoim życiowym sukcesem, bo okaże się, że najważniejsza osoba w jej życiu odeszła na zawsze. Jak scenarzyści rozegrają to dramatyczne połączenie prawdziwego życia z serialem? Jakkolwiek to nie wyjdzie, z pewnością przyszłotygodniowy odcinek będzie końcem pewnej epoki w Glee. Czy ten sezon będzie też początkiem końca samego serialu? Na pewno nie, bo dramatyczny spadek formy rozpoczął się już w zeszłym roku, a wydaje się, że teraz będzie coraz gorzej.