I pal sześć, że historia nie wnosi absolutnie nic nowego, grając do bólu na gatunkowych kliszach, skoro jednocześnie wygląda aż tak dobrze. Nie sposób się nie zachwycać. Noir Burlesque to bardzo charakterystyczny przykład nie tylko dla gatunku, jakim jest kryminał noir, ale i dla samego twórcy – Enrico Mariniego, będącego tutaj zarówno scenarzystą, jak i rysownikiem.  Jego specyficzny, bardzo charakterystyczny, miękki styl rysunku jest mocno rozpoznawalny. Świetnie komponuje się z estetyką podejmowanej konwencji. Kreska jest u Mariniego łagodniejsza niż choćby ta prezentowana przez mistrza estetyki noir – Darwyna Cooke’a, ale nie tak znowu odległa od jego maniery, co wzbudza zasadnie miłe skojarzenia dla każdego konesera gatunku. I kiedy Cooke w swojej sztandarowej serii Parker (opartej na powieściach Richarda Starka) miał większe pole do fabularnych popisów – opierał się bowiem o znakomity materiał wyjściowy dla swojej pracy ilustracyjnej –  to Marini stawia na stylistyczną rozpoznawalność fabuły, oferując to, co każdemu miłośnikowi noir jest do bólu znane. Mamy twardziela, Slicka, sponiewieranego życiem weterana, wracającego z wojny do rodzinnego Nowego Jorku, który nie wita go zbyt wylewnie i nadto przyjaźnie. Odzywają się dawne zatargi i zaszłości, pojawiają długi (czasem rodzinne, czasem własne), wymagające spłaty. A sam bohater z jednej strony próbuje zrobić szybką gotówkę, a z drugiej stroni od pracy zespołowej, więc przyłączenie się do jakiegoś gangu, a tym bardziej kompletowanie własnego, bardzo mu nie w smak. Pojawia się oczywiście kobieta, klasyczna femme fatale, emanująca seksapilem, ale i stanowiąca dla Slicka jego mroczne fatum. Dawna miłość, teraz zaręczona ze śmiertelnym wrogiem, wodzi na pokuszenie, bawiąc się uczuciami, prowokując, sprowadzając na manowce… by samej zawsze spaść na cztery łapy. Jest mroczna, tajemnicza, drapieżna. Niby krucha, ale tylko wtedy, kiedy jej wygodnie. Kiedy trzeba, potrafi pokazać pazurki.  I można by na tej płaszczyźnie czepiać się uprzedmiotawiania kobiet w kryminałach noir – czynienia z nich budowanych tylko na erotyzmie i egoistycznych dążeniach manekinów, które stanowią wyłącznie przedmiot, swoistą nagrodę, zdobycz dla męskich postaci. Bohaterki są pozbawione poczucia własnej wartości. Albo inaczej – umiejscawiają ową wartość jedynie w ponętnym ciele i umiejętności jego wykorzystania. Cóż poradzić, skoro taka jest gatunkowa konwencja? Na dzisiejsze czasy może przebrzmiała, przestarzała, nieprzystająca do współczesnego świata, a zarazem zorientowana na okres miniony, na lata zamierzchłe, wpisująca się w jego ówczesne społeczne struktury. Noir  – jako gatunek – wykreował swoisty, specyficzny wizerunek rzeczywistości, oparty przecież na rzeczywistych realiach tamtych czasów. Nie utrzymuje, że to było właściwe, poprawne i słuszne, ale stwierdza, że po prostu było takie, a nie inne. Próżno szukać w kryminale noir moralności czy wartościowych elementów edukacyjnych w zakresie światopoglądowym. To rzeczywistość twardych, rzadko kiedy uczciwych mężczyzn. Bardzo honorowych, ale na równi z tymi bezwzględnymi i zazwyczaj kierującymi się swoimi własnymi – często mocno rozmijającym się z przepisami prawa – kodeksami moralnymi. W tamtym świecie kobiety się kocha, ale już niekoniecznie szanuje. A z pewnością się im nie ufa, bo zwykle, kusząc i uwodząc, wiodą do zguby, do zatracenia.
Źródło: Egmont
I Marini ten świat rozumie, kreując go bez ubarwień, w dużej mierze zero-jedynkowo. Stawia na surową estetykę szarości rysunku, tylko z rzadka ożywianego czerwienią. Zabieg ten przywodzi na myśl oczywiste skojarzenia z legendarnym Sin City Franka Millera. I nie da się tu uniknąć sugestii graficznej inspiracji Mariniego, ale z drugiej strony – jeśli się inspirować, to dziełami z najwyższej półki. Poza tym włoski twórca nadał historii własny, rozpoznawalny, charakterystyczny styl, kierując – owszem – ukłon w stronę Millera, ale też nie próbując kopiować go na ślepo.
W warstwie graficznej to majstersztyk rekompensujący oczywistość fabuły, w której trudno będzie o zaskoczenia dla kogoś, kto miał choćby minimalną styczność z kryminałem noir wcześniej. Czasem jednak brak próby wyważenia otwartych drzwi jest błogosławieństwem, bo unika się błędnego przeświadczenia, że da się coś zrobić lepiej niż wielcy poprzednicy. Z tą pokorną manierą – mam wrażenie – podszedł do tematu Marini, więc historia wyszła mu na wskroś tendencyjna, ale poniekąd tego się po tej konkretnej gatunkowej estetyce spodziewamy. Ma wszystko, co opowieść noir mieć powinna. I nic więcej, ale samo to już wystarczy. Ważne, że w warstwie graficznej artysta mógł się popisać i naprawdę jest na czym oko zawiesić. I nie mam tu na myśli tylko walorów pięknej czerwonowłosej tancerki, która czytelnikom swoich wdzięków nie szczędzi. Pozostaje czekać na kolejny tom tej historii, bo choć jest prosta i tendencyjna, wciąż bardzo dobrze się ją czyta – jeśli tylko wiemy, czego się spodziewać. A ogląda się ten album jeszcze lepiej. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj