Fifty Shades Freed to film dla fanów tej serii. Dostajemy dokładnie to samo, czego można było oczekiwać. Nikt na tym etapie nie próbuje zmieniać, kombinować, poprawiać czy na przykład napisać scenariusz. Dostajemy film, który nie działa jako romans, podobnie jak poprzednie odsłony. Ana i Grey to para z dziwacznej fantazji, z którą nie da się identyfikować. I nie chodzi tutaj o ich rozkoszne igraszki z zabawkami czy uczucie zbudowane na groźnie wyglądającej relacji, ale o to, że nadal jest to fatalnie rozpisane, nie ma w tym żadnych emocji, chemii czy jakiegokolwiek przekonującego pierwiastka. Wszystko wpisuje się w tę baśniową konwencję, która pokazuje smutną prawdę o tej relacji. Gdy mówią: "kocham cię", jako widz im nie wierzę. Dla nich miłość jest czysto fizyczna, bo jak przychodzi do kwestii emocjonalnych, szybko wychodzą na jaw mroczne oblicza Greya, który jest postacią despotyczną i przerażającą. Trudno akceptować to jako romans, gdy ten związek wygląda słodko i przyjemnie na zewnątrz, a jest pusty w środku. I to nawet pomimo ostatniej sceny jak z jakiegoś filmu propagandowego o idealnej rodzinie. Poprzednie dwie części miały to do siebie, że niezamierzenie bawiły. Wiele było w tym scen totalnie absurdalnych, gdzie tworzyła się otoczka bardzo humorystyczna. Czy to przez fakt, że Ana przygryzała wargę w każdej możliwej sytuacji, czy to w pozbawionych pikanterii scenach erotycznych, czy w rozmowach, w których pojawiają się dziwaczne dialogi. Nawet jestem skłonny wymyślić teorię, że Ana jest tutaj czarnym charakterem. Jej przygryzanie wargi jest niczym piasek dla Anakina Skywalkera. Wielka supermoc, którą podrywa Christiana. Osiąga ten sukces, staje się panią Grey i w tym miejscu seria traci swoje życie. Absurdalnych scen bawiących do łez jest zaledwie kilka (Ana wyszła za miliardera, ale na głos dziwi się, że ma samolot...), a poza tym to w zasadzie nic się nie dzieje. Tak jak romans Any z Greyem miał jakąś ikrę i pazur, bo napędzał fabułę jego często niezamierzenie śmiesznymi próbami. A teraz to wszystko wpisuje się w całą konwencję fantazji. Ona kończy się na ślubie. Autorka tej historii najwyraźniej sądzi, że w czasie małżeństwa nie ma już niczego, co miałoby energię, charakter i serce. Tak jakby cały romans i uczucie związku miało się kończyć na ślubie. Smutny wniosek wpisujący się w filmowy stereotyp formalizacji związku.  A przez to po prostu w porównaniu do poprzednich odsłon jest zwyczajnie nudno. Od jednej sceny seksu do drugiej z przerwą na kłótnię i pokaz tego, że Grey jest osobą, która nie wychodzi ponad relację czysto fizyczną. A przecież mamy w tej części finał wątku z Hyde'em, który jest jak z przeciętnego odcinka Kryminalnych zagadek. Bezpłciowy złoczyńca z komiczną charakteryzacją oczu mającą podkreślić jego zmęczenie i desperację pojawia się kilka razy, by wybić historię z marazmu. Jest on tak bardzo w tle, że przestaje mieć znaczenie. A jego motywacje są bezsensowne i nieprzemyślane. Nie ma oczywiście mowy o nakreśleniu ich w sposób racjonalny, czy pokazaniu, że to ma jakiś cel. Krótkie rozkojarzenie przesłodzonej historii. Tak naprawdę to najbardziej dynamiczną sceną akcji jest seks w kuchni. Scena sama w sobie bowiem staje się reklamą lodów... Tak, widzimy dokładnie pewną amerykańską markę, która poprzez nietypowy product placement, chce wejść w nisze lodów dla kochanków. I bynajmniej nie do jedzenia. Widz ma pamiętać, że jeśli ma ochotę na loda podczas seksu, to tylko owocowego. Scena jest iście symboliczna i mówi na wielu płaszczyznach wiele o tej serii i hollywoodzkim kinie. Jesteśmy na skraju nowej epoki product placementu, gdzie określone produkty - czasem spożywcze - będą mieć fabularną rolę. Nie wykluczam, że jakbyśmy się przyjrzeli, to może znaleźlibyśmy tam ukrytą reklamę paru marek sprzętu AGD. Wyobrażam sobie walkę za kulisami o to miejsce reklamowe. Producenci pasty do zębów, różne marki lodów, rolnicy z warzywami, a może nawet marka kawy ("nasza kawa rozbudzi Cię jak Grey Anę!"). Wszystko na tym etapie jest możliwe, a ta jedna scena w tym filmie może być zapowiedzią często niezbyt potrzebnego producent placementu. Koniec końców będzie mi brakować Any i jej przygryzanej wargi, Greya ze spojrzeniem mówiącym "Za jakie grzechy ja tu jestem?" i innych pięknie komicznych scen. Czerpanie przyjemność z kina to zawsze jest kwestia podejścia. A seria o tym romansie ma to do siebie, że wśród złych filmów potrafi bawić na swój cudnie niezamierzony sposób. Po tym wszystkim mogę powiedzieć dwie rzeczy o pozytywach serii: mają ładne widoki na krajobrazy i auta oraz nikt tak nie promuje lodów jak Ana i Grey.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości sieci Multikino

 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj