Odtwórca roli Kapitana Ameryki, Chris Evans, znowu wyrusza na ratunek światu. Stawka jest jednak wyższa niż zwykle, bo w Operacji Bracia jego bohater będzie próbował ocalić nie fikcyjnych, ale prawdziwych ludzi. Czy przy okazji trochę podreperuje nadszarpnięty wizerunek filmów spod znaku Netflixa? Choć to duże zaskoczenie, to odpowiedź brzmi: tak. Film Operacja Bracia jest bowiem jedną z lepszych rzeczy, jaka się przytrafiła temu serwisowi streamingowemu w ostatnim czasie. Jednak z pewnością niepozbawioną wad. Ari Levinson (Chris Evans) to agent Mossadu, dla którego niestandardowe akcje są chlebem powszednim. Przełożeni regularnie wyrzucają go z roboty, a następnie wracają z podkulonym ogonem i przystają na jego szalone pomysły. Aktualnym celem Levinsona jest przemycenie etiopskich Żydów z Sudanu do Izraela. W tym celu proponuje zebranie ekipy, która wyruszyłaby razem z nim do Afryki, by tam… prowadzić centrum nurkowe. Za dnia odsuwaliby od siebie podejrzenia lokalnych władz, prowadząc hotel, a w nocy przemycaliby ludzi. Pewnie domyślacie się, jak pomysł ten został początkowo przyjęty. A jednak Levinson w końcu przekonał do swojego planu, tak samo zresztą, jak reżyser Operacji Bracia, Gideon Raff, kupuje nas swoim filmem. Duża w tym zasługa samej historii, której nie trzeba zbyt wiele pomagać, bo broni się sama. Najlepiej podsumował ją zresztą jeden z bohaterów, który z niedowierzaniem próbuje poukładać sobie w głowie plan Levisona: "Reasumując twój pomysł: chcesz wysłać grupę Żydów do muzułmańskiego kraju, gdzie mogą ich zjeść beduini, by prowadzili fikcyjny hotel w celu uratowania grupy czarnych braci w wierze(...)?” (myśl ta miała swój ciąg dalszy, a jej autor nie omieszkał wymienić wszystkich czynników, które decydują o tym, że misja ta jest samobójstwem). Wiele osób porównuje Operację Bracia do, nomen omen, Operacji Argo. Zestawienie to wynika oczywiście nie tylko z podobieństw tytułów, ale również akcji ratunkowej, o których opowiadają (w Operacji Argo przykrywką dla misji ewakuacyjnej było kręcenie filmu). I rzeczywiście – nowa netflixowa produkcja nie dorasta do pięt oscarowemu filmowi Bena Afflecka z 2012 roku. Nie można jednak odmówić temu filmowi, że całą historię śledzimy z niegasnącym zainteresowaniem, a momentami nawet z wypiekami na twarzy. Jeśli bowiem reżyser ma w zanadrzu taką historię, jaka trafiła się Gideonowi Raffowi, wystarczy zrealizować ją po prostu poprawnie. I taki właśnie jest ten film – w sposób satysfakcjonujący przełożył na ekran niesamowitą historię. Nie zachwycająco, nie beznadziejnie, ale po prostu poprawnie. Film ten ma kilka wad, na które można by było przymknąć oko. Pierwszą z nich jest sylwetka samego głównego bohatera, który szczególnie w pierwszej połowie filmu jawi nam się niczym amerykański heros, który przybywa ma Czarny Ląd, by wyswobodzić ciemiężonych. Zabrakło tego, co stanowiło o sukcesie Operacji Argo, czyli powściągliwości. W tym oscarowym filmie Ben Affleck, który wcielił się również w główną rolę, z niezwykłą ostrożnością dozował ekranowy patos, tak żeby jego film nie stał się po prostu pomniczkiem wystawionym ku czci nieustraszonego bohatera. Tego samego, niestety, nie możemy powiedzieć o Operacji Bracia. Zwłaszcza w pierwszej części filmu Levinson jawi nam się niczym Mojżesz, który prowadzi zbłąkane owieczki ku lepszemu światu (jest nawet taka scena, kiedy główny bohater przeprowadza Etiopczyków przez rzekę, a my z ulgą zauważamy, że przynajmniej woda się przed nim magicznie nie rozstąpiła). Levinsona średnio obchodzi, że na rodzinnym portrecie stworzonym przez jego kilkuletnią córkę brakuje tatusia. Za to zawsze gotowy jest rzucić się na ratunek temu jednemu chłopcu, którego zostawiono w tyle (i nawet magicznie dokładnie wie, gdzie go szukać), a kiedy trafia do więzienia nie traci ani chwili i wykorzystuje ten wolny czas na robienie pompek. Nie zapominajmy również o chwili refleksji, kiedy nasz superbohater, jak to zwykle bywa, w końcu zdejmuje maskę twardziela i ze wzruszeniem wspomina, jak to było w dzieciństwie. Trzeba jednak przyznać, że później postać grana przez Chrisa Evansa staje się bardziej stonowana. Ale to nie hasła typu “Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”, patetyczne spoglądanie w przestrzeń czy też przeszarżowani bohaterowie stanowią tutaj największy problem. To, co jest najgorsze, to brak wyczucia twórców, którzy chcąc, aby film trafił do jak największej grupy odbiorców, obok obrazów ludzkiego cierpienia umieścili typowo wakacyjne, a niekiedy wręcz teledyskowe sceny. Reżyser Operacji Bracia postanowił w pełni skorzystać z tego, że bohaterowie jego filmu prowadzą hotel, i to jeszcze w urokliwym miejscu. I tak mamy przebitki na wesołe zajęcia fitness, wyrwane niczym z filmu przyrodniczego ujęcia pokazujące piękno rafy koralowej czy wakacyjne imprezy przy ognisku. A zaraz później zbiorową egzekucję w obozu dla uchodźców. Nie twierdzę, że twórcy powinni całkiem zrezygnować z pokazania, jak nasi bohaterowie prowadzili ten fikcyjny hotel, bo to również stanowi o niesamowitości całej tej opowieści. Wprowadzanie jednak takich humorystycznych wątków do historii o cierpieniu to stąpanie po niepewnym gruncie i chyba tylko mistrzowie pokroju Roberta Benigni (Życie jest piękne) potrafią wyjść z tego obronną ręką. Pomijając jednak te żenujące fragmenty, cała pozostała część historii została zrealizowana poprawnie. I choć Operacja Bracia nie okaże się godnym następcą Operacji Argo, warto obejrzeć ten film, przynajmniej po to, aby poznać tę niesamowitą historię, która wydarzyła się naprawdę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj