Orville znów pokazuje pazur, łącząc ciekawą historię z widowiskowością. Początek odcinka ze starciem statków Unii z grupą Kaylonów przypomina nam o tym, jak dobrze ten serial wypada pod kątem realizacyjnym. Walka w kosmosie jest nakręcona efekciarsko, z pomysłem i odpowiednio zaznaczoną stawką wydarzeń. To taki moment, w którym udaje nam się zawiesić niewiarę. Zastanawiamy się, co się stanie z bohaterami. Dostajemy spektakularny wstęp i zarazem pretekst do opowiedzenia historii, która wciąga ten odcinek na wyżyny jakości. Podróże w czasie to temat często poruszany w serialach - także ze świata Star Treka, do którego Orville słusznie jest porównywany. Tutaj mamy Gordona Malloya. Bohater w wyniku pewnego incydentu na statku zostaje przeniesiony do XXI wieku na Ziemię. Takim sposobem twórcy od razu nawiązują do starego wątku Gordona, gdy odnalazł telefon kobiety z tego okresu. Scenarzyści idą krok dalej i poruszają ważne wątki związane z podróżami w czasie, które w taki sposób nigdy nie były pokazywane w serialach science fiction. Orville rusza Gordonowi na ratunek i skacze w przeszłość, ale 10 lat później, niż powinien. To buduje potencjał oraz naturalny kierunek rozwoju fabuły, który stawia tę historię w innym świetle. Zauważyliście, że pomimo obecnej przewidywalności, wszystko ogląda się z ogromnym zainteresowaniem?  Oczywistością było, że Gordon odnajdzie kobietę od telefonu i coś z tego będzie. Specjalnie wspomniano o tym na początku odcinka. Dowiadujemy się dzięki temu, że podróże w czasie są moralnie niejednoznaczne. Poruszono też motyw zgodności z temporalnym prawem, który przewija się niemal w każdej produkcji science fiction, gdy mowa jest o jakiejś większej organizacji typu Unia czy Federacja ze Star Treków. Co jest ważniejsze? Ryzyko, że dzieci Malloya doprowadzą do zniszczenia znanej przyszłości? Czy w myśl teorii i niewiadomych można zabijać dzieci? W jakimś stopniu przypomina to dylemat: czy gdybyście mogli cofnąć czas, zabilibyście Hitlera, gdy był jeszcze dzieckiem? Różnica jest taka, że wiemy, do jakiej tragedii doprowadził dyktator, a w serialu pojawia się jedynie teoria - może się coś stać, ale nie musi. Odcinek stawia dużo ciekawych pytań.
fot. materiały prasowe
+4 więcej
Scott Grimes kradnie ten odcinek. Pokazuje emocje, jakich trudno było oczekiwać. Staje się wiarygodny na niespotykanym dotąd poziomie. Kapitalnie się go ogląda w momentach, w których reżyser wymaga od niego zagrania czegoś naprawdę głębszego. Obok głównego wątku mamy przygodę Charlie i Isaaca, która jest dość poprawną odskocznią od bardziej wymagającej emocjonalnie przewodniej historii. Ta relacja jest nadszarpnięta z wiadomych przyczyn, ale choć drzemał tu potencjał, by ją rozruszać, tak naprawdę stoi ona w miejscu. Ten element fabuły powtarza to, co już poruszono w tym sezonie, nie wnosząc nic nowego do rozwoju postaci. Ot, poprawny wątek, który wydawał się obiecywać więcej. To naprawdę świetny odcinek, który został zepsuty przez końcówkę. Scena, gdy Gordon dowiaduje się, co zrobili jego przyjaciele, jest zaskakująco nijaka. Jego reakcja teoretycznie jest zrozumiała, ale obie strony potraktowały to jakoś dziwnie zwyczajnie. Trudno uwierzyć w wyrzuty sumienia Eda i Kelly. Być może ten wątek powróci, ale w tym momencie to słabe zakończenie dobrej historii.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj