Pacific Rim: Rebelia to kontynuacja filmu, w którym najważniejszym motywem jest walka ogromnych robotów z dużymi potworami. Nie udało się w tym filmie nic zrobić tak dobrze, jak w poprzedniej odsłonie.
Wszyscy wiemy, że nikt nie pójdzie do kin na
Pacific Rim: Uprising dla głębokiej fabuły, której zwroty akcji zaskoczą, wywołają emocje i niedowierzanie. To nie jest film, w którym historia ma odgrywać większą rolę od bycia pretekstem do efektownej nawalanki potworów z robotami. W końcu
Pacific Rim na tym też był oparty. Problem jednak jest taki, że nawet pretensjonalna fabuła musi mieć, mówiąc kolokwialnie, ręce i nogi. W pierwszej części miała, bo nie brak było tam sensu, odpowiednio naszkicowanych postaci, motywacji i znaczenia fabularnych decyzji. Druga odsłona jest pozbawiona tego wszystkiego, co tam działało i do tego scenarzyści popełniają multum dodatkowych błędów. Efektem tego jest masa dziur logicznych, słabo nakreślone postacie i zero sensownego budowania ich relacji i tytułowa rebelia, która okazuje się wielkim nieporozumieniem. Naciąganie opowieści pod swój cel ma swoją granicę, którą twórcy przekroczyli zbyt mocno, nie dając krzty racjonalnego wyjaśnienia. Takiego, które zawiesiłoby niewiarę i pozwoliło ucztować z tym, po co w kinie się znaleźliśmy.
Wspomniane kiepskie rozpisanie postaci ma wpływ na to, że nie zależy nam na nikim. Nikt nawet nie poświęca czasu, by pozwolić nam w jakimś stopniu zaprzyjaźnić się z bohaterami i sympatyzować w ich walce. Takie minimum musi być zachowane, podobnie jak w pierwszej części, gdzie efektowne wydarzenia nabierają dla widza znaczenia emocjonalnego.
John Boyega jest najjaśniejszym punktem, nie brak mu charyzmy i robi wszystko, co tylko można, by jego motywacje, decyzje i zachowanie były tak dobrze przedstawione, jak tylko się da w tym materiale. Czuć, że to postać głębsza i przemyślana dzięki Boyedze, który nadaje jej charakteru, ale jednocześnie można dostrzec momenty, gdzie uproszczenia twórców wpływają na spłycenie bohatera. Coś, co stanowiło o naprawdę solidnie budowanym wątku dojrzewania i akceptacji dziedzictwa, nagle znika i skupienie reżysera zostaje położone na innych akcentach. Nieźle prezentuje się też nastoletnia Amara (w tej roli debiutująca
Cailee Spaeny), której dziecinny entuzjazm do ogromnych robotów i emocje są w stanie się udzielić widzowi. Reszta jest marnowana, pozbawiona osobowości, sensu i duszy. Żal Scotta Eastwooda, który jest aktorem zasługującym na o wiele więcej.
Zawsze powtarzałem, że idę na film dla walk robotów z potworami. Reszta jest mniej istotna przy tym aspekcie filmu i to on ma stanowić o jego sile. Boli fakt, że
Steven S. DeKnight, reżyser tego widowiska, oddziera te walki z tego, co w pierwszej części czyniło je wyjątkowymi, emocjonującymi i spektakularnymi. Nie chodzi nawet o to, że jest kolorowo i efekciarsko, ale o fakt, że nie mają one żadnego klimatu, są mało porywające i bez ciekawego pomysły. Gdzieś zniknęła ta majestatyczność walk kolosów, których ludzkie wyobrażenie nie jest w stanie pojąć. Tutaj miałem skojarzenie, jakbym oglądał pojedynki z serialu
Mighty Morphin Power Rangers, gdzie roboty robią piruety z ciosami kung-fu. To oddziera je z tego, co w jedynce czyniło je ciekawymi. Jedna scena stworzona tam przez Del Toro, gdy robot powoli idzie z tankowcem w roli pałki baseballowej, ma więcej klimatu i zrozumienia tematu, niż cały ten film. Pojedynki te może są efekciarskie, ale nie efektowne. Zapewniają solidną rozrywkę, są piękne, dopracowane i nie ma do czego się przyczepić pod kątem technicznym. Brak im jednak ducha i wyczucia. Nie ma w nich sensu, znaczenia i emocji. Pusta nawalanka, która zmusza mnie do użycia porównania, o którym w ogóle nie chciałem myśleć. To przypomina niemające żadnego znaczenia efekciarskie nawalanki z ostatnich
Transformers, nie te z
Pacific Rim, które nadal wyglądają świetnie i wywołują ciary na plecach klimatem i widowiskowością.
Z różnych przyczyn przyszło mi obejrzeć to z dubbingiem. Z jednej strony tragedii nie ma, bo szybko zapominam o tym, że to dubbing i zasadniczo przestaję zastanawiać się nad tym, jak to mogło brzmieć w oryginale. Czuć starania dialogisty, który w paru miejscach solidnie oddał humorystyczne rozmowy i jakoś w tym aspekcie ma to sens. Problem jest z wykonaniem. Po raz kolejny słyszę dubbing, w który aktorzy recytują kwestie, czyli szwankuje reżyseria. Ktoś powinien kiedyś w tym aspekcie przypomnieć studiom zajmującym się tym w Polsce, że dubbingowanie w kinie aktorskim i animowanym, to nie jest recytowanie kwestii. To jest taka sama praca aktora, jak na planie. Jeśli reżyser tego nie zrozumie, to jak mają aktorzy poprawnie to odegrać? Przez to też większość dialogów brzmi sztywno, sztucznie i nieprzekonująco.
Pacific Rim: Uprising przygotował podwaliny pod trzecią część tak jak
Independence Day: Resurgence i wszystko wskazuje na to, że w tym przypadku też nie zobaczymy tego efektu. Steven DeKnight może był świetny producentem seriali
Daredevil i
Spartakus, ale jako reżyser się nie sprawdził. Czuję rozczarowanie i niedowierzanie, że z czegoś wyjątkowego, można zrobić pustą i przeciętną rozrywkę. Dobrze się to ogląda, nie przeczę, ale po seansie zostaje pustka. Po jedynce zostawał uśmiech na twarzy i szybko bijące geekowskie serce.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h