Pacific Rim: The Black rozgrywa się po wydarzeniach z krytykowanego kinowego filmu Pacific Rim: Rebelia z 2018 roku, ale nie kontynuuje zasugerowanej historii na trzecią kinową superprodukcję. Pamiętamy, że mówiono o kontrataku i inwazji na planetę istot, więc ten wątek najpewniej zostawiono sobie na potencjalną przyszłość. Historia filmu wspomina o Rebelii i jeden wątek stricte do tego nawiązuje w kontekście robotów, które zmieniły się w dziwną hybrydę z potworami. Nie wchodzę w detale, bo to spoilerowe szczegóły, ale wątek jest klimatyczny i zaskakujący. Główna oś jednak skupia się na rodzeństwie w opanowanej przez kaiju Australii. Twórcy zdecydowanie bardziej czują kwestię walk robotów z kaiju, niż reżyser kinowego sequela, w którym jaegery robiły różne piruety i nie czuć było tego samego klimatu jak w fantastycznej jedynce Guillermo Del Toro. Tutaj wróciło zdecydowanie podejście z pierwszej części - jak mamy jaegery i kaiju, to czuć wagę w każdym kroku czy ciosie. To zupełnie inaczej się odbiera, bo klimat jest budowany na lepszym poziomie. Same walki mają też dobre pomysły, a animacja wygląda kapitanie. Zwłaszcza potwory, które wizualnie wydają się wyjęte z kinowego ekranu. Niestety z tym jakże kluczowym aspektem jest bardzo duży problem: to, na co wszyscy czekają, dostaje się tak naprawdę w dwóch odcinkach - pierwszym i ostatnim. Pomiędzy nimi nie uświadczymy najważniejszego aspektu serialu, bo jest on zmarginalizowany. Te dwa odcinki spełniają oczekiwania i dają dużo satysfakcji, ale cóż z tego, skoro wszystko pomiędzy potrafić wywołać niesmak?
Netflix
+3 więcej
To jest przykład złego podejścia znanego choćby z ostatnich filmów o Godzilli. Ktoś z Hollywood nadal myśli, że kogoś obchodzą historie ludzi bardziej niż walczących Tytanów. Z jednej strony mamy w serialu historię mającą znaczenie - rodzeństwo wyrusza na poszukiwania rodziców po pięciu latach od chwili, gdy ich zostawili w bezpiecznym miejscu. Jeśli cała fabuła skupiałaby się na takiej walce o przetrwanie i poradzeniu sobie z własnym poczuciem winy, byłoby super... ale niestety  nie jest. W pewnym momencie wchodzą stereotypy i schematy, czyli źli ludzie w postapokaliptycznym świecie opartym na ogranych motywach. Wątek grupy zwanej Boganie to właśnie wszystko pomiędzy i ostatecznie wiele to nie wnosi, bo mamy festiwal oczywistości, nudy, braku akcji, a także  stereotypową relację pomiędzy postaciami opartej na  syndromie sztokholmskim. Jest jednak nadzieja, że 2. sezon będzie lepszy, bo finał zapowiada dość ciekawy wątek z chłopcem zwanym Małym. Jest to prawdopodobnie największa nowość dodana do świata Pacific Rim, To mimo wszystko zaskakujące, bo z Małym związana jest tajemnica sezonu. Zarazem wydaje się mocniej wpisywać w konwencję anime i dobrze łączyć się z Rebelią. Jeśli jednak znów historia będzie skupiać się na wątkach typu Boganie, to trudno będzie oczekiwać dużej poprawy jakości. Nie ma co narzekać na formę anime, bo pod kątem budowy postaci wszystko jest typowe dla gatunku, ale  twórcy czują konwencję, by wprowadzać go  umiarem. Każdy, kto zna anime, wie, że w tej specyficznej formie są zachowania, decyzje czy wątki, które są niestrawne dla osób nieznających tego klimatu.  Anime Netflixa zdaje się o tym doskonale wiedzieć. Dlatego bardziej opiera się na wizualnym stylu (czasem też widocznym w walkach). Tak jak wspomniałem, sama animacja potworów i robotów jest świetna, dobrze podkreślająca widowiskowość, której każdy by oczekiwał po tym serialu. Koniec końców Pacific Rim: The Black to rozczarowanie, bo z czystym sumieniem można powiedzieć, że pierwszy sezon to tylko dwa dobre odcinki przy sześciu rozczarowujących, nudnych i oklepanych wątkach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj