Pani dziekan, osadzony w środowisku akademickim nowy serial Netflixa, zapowiadał się naprawdę dobrze. Sandra Oh w roli pierwszej kobiety-dziekan, partnerujący jej Jay Duplass w roli niesubordynowanego wykładowcy anglistyki, klimatyczne wnętrza fikcyjnego uniwersytetu Pembroke w Nowej Anglii, bardzo dobra obsada i autoironiczne cameo Davida Duchovnego. A jednak seans produkcji Amandy Peet i Annie Julii Wyman rozczarowuje. Co poszło nie tak? Graną przez Sandrę Oh doktor Ji-Yoon Kim poznajemy, kiedy wkracza w nowy etap zawodowej kariery. Uznana wykładowczyni zostaje bowiem pierwszą w historii uniwersytetu panią dziekan, na dodatek wywodzącą się z mniejszości. Staje ona przed niełatwym wyzwaniem wyprowadzenia z kryzysu wydziału, który nie cieszy się popularnością wśród kandydatów na studia, oraz wprowadzeniem go w XXI wiek. Zadanie jest trudniejsze niż się na początku wydawało, a nowa dziekan musi umiejętnie lawirować pomiędzy oczekiwaniami rektora, starszej i młodszej kadry, studentów oraz fundatorów uniwersytetu. Nie pomaga jej wcale pakujący się w kłopoty doktor Bill Dobson (Jay Dupplass), który po śmierci żony i wyprowadzce córki ma problem z odnalezieniem się w życiu. Nie bez wpływu na ich zawodowe relacje ma też fakt, iż Ji-Yoon oraz Bill mają do siebie słabość. W natłoku zawodowych obowiązków i konieczności gaszenia coraz to nowych pożarów pani dziekan musi jeszcze znaleźć czas dla swojej adoptowanej córki, której rysunki, zachowanie i brak skrępowania niepokoi nauczycieli oraz opiekunki. Serial zaczyna się naprawdę interesująco, lekko i zabawnie. Problem pojawia się jednak, kiedy po kilku odcinkach okazuje się, że tak naprawdę w Pani dziekan nie ma wiodącej historii, która porwałaby za sobą widzów. Sięgając po serial, byłam przekonana, że produkcja w przeważającej mierze skupi się na bohaterce granej przez Sandrę Oh i w historię tej postaci wplecione zostaną wątki dotyczące uniwersytetu i związanych z nim tematów. Tymczasem twórczynie produkcji miały na Panią dziekan inny pomysł. Było nim wypełnienie tego krótkiego serialu niemalże wszystkimi głównymi bolączkami, z jakimi zmaga się (nie tylko) Ameryka. I tak mamy rasizm, seksizm, ageizm i wszelakie dyskryminacje, a cała historia, której zasadniczo nie ma, ginie pod ich ciężarem. Wygląda to trochę tak, jakby autorki uznały, że jeśli napakują do trzygodzinnego zaledwie serialu jak najwięcej treści stojących w zgodzie z poprawnością polityczną, to jednocześnie produkcja zyska na wartości, Netflix będzie zadowolony, a na wszelkie niedociągnięcia fabularne, zbyt proste i czasem mało wiarygodne komplikacje nie zwróci uwagi. Widzowie jednak z pewnością je zauważą. Fabuła bowiem nie angażuje, zaś postaciom, które zresztą są całkiem ciekawe, poświecono zbyt mało czasu. W kwestii podjętego tematu rasizmu zupełnie niewykorzystana wydaje się być za to tytułowa bohaterka i sam fakt tego, iż pani dziekan wywodzi się z mniejszości – jej historię poznajemy zbyt skrótowo. Kiedy pojawia się temat dyskryminacji ze względu na rasę, pani dziekan powtarza tylko „wiem, jak to jest”. Rzecz jednak w tym, by i widzowie się dowiedzieli. Tymczasem serial ślizga się po wielu tematach, chcąc niejako je odhaczyć, a zasadniczo żadnego nie zgłębia. Nie pozwala wejść w skórę bohaterów i pozwolić odbiorcom na samodzielne wyciąganie wniosków. Jeśli zaś chodzi o ageizm, to trudno stwierdzić, czy na pewno twórcy opowiadają się po stronie dyskryminowanych. Serial wydaje się stawać jedynie po stronie osób młodych, które ze względu na wiek uznawane są przez starsze osoby za niekompetentne. Jeśli zaś chodzi o osoby starsze, w serialu ich sytuacja wygląda inaczej. W Pani dziekan wszyscy starsi wykładowcy przedstawiani są jako dinozaury, które tylko zajmują miejsce młodym. Wydają się niepotrzebni, a ich zdobywane przez lata doświadczenie i mądrość można w zasadzie wyrzucić do kosza, możliwość uczenia się od najważniejszych specjalistów nie wydaje się dla studentów żadną wartością. Seniorzy sprowadzeni są do fizjologii, nad którą nie panują, podkreśla się ich niedołężność. To smutny, pozbawiony empatii i przerysowany obraz, bo choć rozumiem zamysł twórców, którzy chcieli pokazać, że Pembroke potrzebuje zmian, to jednak tak jednostronne przedstawienie wykładowców - elity intelektualnej, której należy się szacunek, bardziej smuci niż bawi.
fot. materiały prasowe
+3 więcej
Głównym bohaterem Pani dziekan, trochę wbrew tytułowi, jest sam uniwersytet i problemy, z jakimi się zmaga. I w kwestii samej wymowy zaobserwować można pewien rozdźwięk. Z jednej strony uniwersytet nazywany jest „bastionem białej supremacji” opanowanym przez mężczyzn, a z drugiej strony biały wykładowca boi się rozmawiać ze studentką przy zamkniętych drzwiach, krytykowana też wydaje się być cancel culture. Z jednej strony pani dziekan doznaje olśnienia i zdaje sobie sprawę, że powinno się słuchać studentów, z drugiej jednak studenci przedstawiani są jako średnio inteligentny, niekompetentny motłoch. Bo jak wypełniać wolę uczniów, którzy wysyłają do wykładowców listy o podtekście erotycznym, znieważają starsze kobiety i ich seksualność, a dodatkowo nie mają umiejętności krytycznego, samodzielnego myślenia, działają bezrefleksyjnie. Podłapując wyjęte z kontekstu słowa, przez swój ostracyzm niszczą kariery wykładowcy i samej dziekan. Z jednej strony ma się więc wrażenie, że produkcja powstała w silnym duchu poprawności politycznej, a z drugiej strony ukazane zostały kuriozalne sytuacje, do których doprowadziła. Czy to świadomy zabieg twórców, mający pokazać dwie strony zjawiska, wielowymiarowość problemu? Może. Nie zmienia to jednak faktu, że oglądając serial, ma się wrażenie produkcji nieskładnej. Wątpliwości nie ma jednak co do tego, że mocną stroną Pani dziekan jest obsada i aktorstwo. Sandrę Oh ogląda się doskonale w tytułowej roli i można jedynie ubolewać, że postaci  Ji-Yoon Kim nie poświecono więcej miejsca – tak w relacji z córką, jak i z Billem. Jej przyjaźń ze wspomnianym bohaterem intryguje, zaś dzięki kreacji Jaya Duplassa nie sposób tego „archetypowego zgorzkniałego białego profesora w średnim wieku”, jak nazywa go Kim, nie lubić. W przedstawicieli starszej kadry bardzo dobrze wcielają się natomiast Holland Taylor, Bob Balaban i Ron Crawford. Jest jednak jeszcze inny powód, dla którego warto obejrzeć Panią dziekan – cameo Davida Duchovnego. Aktor występuje w zabawnej, autoironicznej roli „przepłacanego aktora, pisarza i muzyka”. Wątek sławnego niedoszłego doktora, który, w celu nadania uniwersytetowi rozgłosu, ma wygłosić istotny wykład, a tym samym sprzątnąć ma go sprzed nosa postaci, która naprawdę na niego zasługuje, jest jednym z najbardziej udanych wątków tego serialu. Ci, którzy, sięgając po Panią dziekan, liczyli na wciągającą historię osadzoną w środowisku uniwersyteckim, będą zawiedzeni. W serialu zaserwowano bowiem niekoniecznie porywającą fabułę i nienapawający optymizmem, nieklarowny co do samej wymowy, obraz amerykańskiej uczelni wyżej. Dla aktorów, kilku zabawnych sytuacji i Davida Duchovnego można jednak po ten serial sięgnąć.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj