Luciano Pavarotti był, śmiało to można powiedzieć, jednym z najwybitniejszych przedstawicieli muzyki naszych czasów. To on tak naprawdę wprowadził osobiście operę do masowej świadomości, mieszając kulturę wyższą z popularną. Człowiek-instytucja, którego znali zarówno wielbiciele opery, jak i fani rocka. Stworzenia dokumentu o takiej legendzie postanowił dopuścić się inny wybitny przedstawiciel kultury, tym razem filmowej, Ron Howard. I muszę przyznać, że wyszło mu naprawdę dobrze. Przede wszystkim twórca bardzo dobrze wykorzystał muzykę, czyli wszelkie utwory wykonywane przez Pavarottiego. Potrafią one naprawdę grać na emocjach widza; na moich zagrały bardzo mocno. Kolejne pieśni operowe sączące się z każdego zakątka tego dokumentu sprawiają, że czujemy pewien rodzaj uniesienia, niewymuszonego patosu, by za chwilę cieszyć się radością, jaka biła z legendarnego muzyka, gdy ten przebywał na scenie. W końcu kolejne nuty i wyciąganie przez Pavarottiego swojego najbardziej znanego wysokiego C sprawia, że kilka razy można się ogromnie wzruszyć, nie przez charakter historii, a przez to, jak muzyka buduje fundament dla opowiadania o życiu tej ikony. W wielu produkcjach muzyka sprawia, że zachwycamy się tą sferą, mimo kiepskiej historii. W tym wypadku te dwa aspekty świetnie się uzupełniają. A już wykonanie O Sole Mio Trzech Tenorów czy kultowego Nessun dorma to prawdziwe strzały, które zwalają z nóg.  Howard przy produkcji tego dokumentu zapewne stanął przed nie lada wyzwaniem. Każdy twórca dokumentu zastanawia się, na jakich momentach życia zbudować opowieść o bohaterze. To trudne, gdy w grę wchodzi historia jakiejś wybitnej jednostki, która pozostawiła po sobie wiele spektakularnych wspomnień zarówno w sferze życia prywatnego, jak i zawodowego. I w tym wypadku reżyser świetnie zbalansował te dwa aspekty historii Pavarottiego. Howard nie potraktował po macoszemu żadnego elementu długiej kariery i prywatnej sfery tenora, po kolei odhaczając tak przełomowe chwile, jak pierwszy recital oraz powołanie do życia Trzech Tenorów czy kolejne związki Pavarottiego, które mocno odbiły się na jego sercu.  Za to słowa uznania.  Jedyne, co mi przeszkadza w tej produkcji, to fakt, że miejscami staje się ona bardzo cukierkowa i przybiera formę laurki. Kontrowersyjne momenty z życia Pavarottiego nie są dostatecznie mocno zgłębiane i zaraz nikną pod naporem tych bardziej chwalebnych punktów w jego historii.Wówczas pod naporem łatki legendarnego muzyka zanika trochę ten aspekt człowieczeństwa. W niektórych momentach widziałem bardziej instytucję niż człowieka. Takie podejście jest częstym błędem w tego typu opowieściach, jednak Howard potrafi szybko wybrnąć ze swoich niedopowiedzeń w historii. Dzieje się to właśnie za sprawą wspomnianego przeze mnie życia prywatnego muzyka. W ten sposób pokazuje nam wszelkie cechy, które złożyły się na obraz Pavarottiego, jego troska, miłość wobec ludzi, perfekcyjność do bólu oraz nieprzejmowanie się opinią publiczną. To takie bardzo ludzkie rzeczy, które Howardowi udało się odkryć w poszczególnych scenach.  Pavarotti to dokument, który na pewno spodoba się fanom samego tenora i wielbicielom muzyki w ogóle. Ja uważam jednak, że sprawi on również dużą frajdę  miłośnikom dobrego kina. Polecam. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj