Dane mi było gdzieś przeczytać, że bez czteropaka pod pachą nie ma sensu iść na ten film. Chyba niezbyt sobie wziąłem tę przestrogę do serca, bo obładowany tradycyjnym zestawem cola + orzeszki udałem się pewnym krokiem na seans Morza potworów. Mając w pamięci doświadczenie pierwszej odsłony ekranizacji książek Ricka Riordana - która de facto nie zrywała przysłowiowych kapci z nóg, ale i nie męczyła na dłuższą metę - liczyłem na przynajmniej podobne doznania. I to był błąd, który zaowocował przerwanym w połowie seansem.
Mniejsza o to, co poszło nie tak. W tym filmie jest to swoistego rodzaju litania, którą kończy najgłośniejsze wezwanie do ludzi zajmujących się dubbingiem, by skupili się raczej na animacjach, a nie na filmach aktorskich. Szkoda tylko, że do tego festiwalu niedociągnięć dołącza również muzyka Lockingtona, która zdaje się tonąć w zalewie wizualnych orgii i orgietek. Owszem, partytura nosi znamiona dobrej, napisanej w klasycznym stylu przygodówki, ale nie wiedzieć czemu, uzupełniając braki w jeżącym się od dziur przekazie, nie potrafi skupić na sobie większej uwagi odbiorcy, Jest po prostu anonimowa, co w kontekście poprzedniej pracy tego kompozytora, "Podróż na tajemniczą wyspę", wydaje się swoistego rodzaju porażką. W morzu porównań ścieżek dźwiękowych z serii o Percym Jacksonie Lockington także ląduje na tarczy. Christophe Beck stworzył bowiem ilustrację z dobrym tematem przewodnim zdolnym zarzucić pomost pomiędzy tym, co dzieje się na ekranie, a nastawionym na dużą porcję wrażeń, nastoletnim widzem. I choć nie do końca sprawdzało się to jako indywidualne doświadczenie płytowe, to jednak wiele wniosło do trochę naiwnego filmu Columbusa. A co wnosi Lockington? Dużo sztampy, przetrawionych po wielokroć pomysłów i ogólne wrażenie, jakoby kompozytor pracował nad tym obrazem za karę.
Słuchając nieco przydługiego albumu soundtrackowego przeżywamy pewnego rodzaju powtórkę z rozrywki. Na tapetę brana jest między innymi wspomniana wyżej ścieżka dźwiękowa do drugiej części "Podróży...". Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze mainstreamowy sposób ilustrowania, który cechuje się daleko posuniętą funkcjonalnością oraz wykorzystaniem charakterystycznych technik, w tym Mickey Mousingu. Wszystko to sprawia, że partytura do sequela "Percy'ego Jacksona" odcina się od skądinąd poważnego w wymowie dzieła Christohpe'a Becka – opowiada historię nastolatka w zupełnie inny - można powiedzieć, że groteskowy - sposób. Tym, co usprawiedliwia działania kompozytora, jest wyjątkowo luźny charakter filmu Freudenthala. Obfituje on bowiem w humor sytuacyjny, a swobodne dialogi stają po przeciwnej stronie szali do patetycznego wymiaru misji powierzonej bohaterom.
Patosu nie zabrakło również w partyturze Lockingtona, a przekonamy się o tym już u progu naszej przygody z albumem soundtrackowym. Rozpoczynające krążek Thelia's Story serwuje nam dosyć ładnie zaaranżowaną suitę prezentującą całe bogactwo tematyczne ścieżki. Mamy więc opatrzony pięknym wokalem i smutny w wymowie motyw córki Zeusa (Thelii). Jest też podniosła fanfara będąca zarazem głównym tematem kompozycji oraz filarem, na którym budowane jest gros muzyki akcji. Nie zabrakło również klasycznego, heroicznego motywu towarzyszącego głównym bohaterom... Ten niespełna czterominutowy utwór odkrywa praktycznie wszystkie karty, jakimi grał będzie Lockington w dalszej części kompozycji. A jest ich dosyć dużo, bowiem ścieżka dźwiękowa mieni się całą paletą muzycznych barw. Aparat wykonawczy jest imponujący, co można traktować jednocześnie za zaletę i wadę kompozycji. Z jednej strony mamy bowiem wspaniałą polifonię dającą dużą przestrzeń i stwarzającą olbrzymie możliwości w zakresie aranżacji; z drugiej napotykamy bezradność Lockingtona, który wydaje się nie do końca wiedzieć, co zrobić z tak dużym zapleczem.
Problem nie leży po stronie orkiestry i chóru. Są one świetnie zaaranżowane i niewątpliwie "poczuwają się" do filmowej przygody. Najwięcej wątpliwości rodzi natomiast angażowanie współczesnych środków muzycznego wyrazu. Gitary, perkusje czy też dyktujące tempo elektroniczne sample nierzadko sprowadzają tę partyturę na niziny szeroko pojętej rozrywki. Słuchając utworów takich, jak Colchis Bull, Wave Conjuring czy Polyphemus nieraz zastanawiałem się, czemu miały służyć te efemeryczne sposoby "uwspółcześniania" przygodowego brzmienia. Nie chodzi bynajmniej o samą ideę wzbogacenia faktury o element syntetyczny, ale o kierunek, w jakim poszedł Lockington. Elektronika w jego wykonaniu sieje istne spustoszenie – wprowadza wiele chaosu, spłaszcza brzmienie i czyni z dobrze rokującej partytury typowy McScore. Przypomina to miejscami podobne w wymowie produkty ze stajni najmniej pilnych uczniów Zimmera – Djawadiego i Batesa. I tak od sasa do lasa, bowiem chwilę później na tapetę brany jest sam John Williams, gdzie w komediowym pastiszu Wild Taxi Ride jawnie nawiązuje do podobnej w wymowie sceny "szalonej" jazdy autobusem z "Więźnia Azkabanu".
Owszem, można przymknąć oko na te zabiegi, aczkolwiek będzie to obcowanie z kompozycją na pół gwizdka. Percy Jackson: Morze potworów akcją stoi, więc daremne są nasze próby ucieczki od tej sztampy. Bywają jednak chwile, kiedy zapominamy o średnio udanych eksperymentach Lockingtona, a tymi chwilami są epickie chóralne crescenda oraz niektóre utwory ilustrujące plenerowe ujęcia. Przykładem niech będzie New Coordinates, który o dziwo potrafi znaleźć złoty środek pomiędzy typowym mainstreamem a odpowiednim zrównoważeniem w zakresie instrumentarium.
Osobną sprawą jest liryka. Ta płaszczyzna zdecydowanie najlepiej prezentuje się w ścieżce dźwiękowej do Morza potworów. Sam temat Percy’ego daje wiele sposobności do wykazania się w patetycznych frazach o silnym zabarwieniu emocjonalnym. Kompozytor nieraz sięga po niego, jednakże najbardziej zapada w pamięć końcówka płyty, gdzie Lockington serwuje nam ckliwy co prawda, ale niepozbawiony uroku utwór Resurrection. Wiele do powiedzenia ma również wspominany wcześniej temat Thelii. Jest on prawdopodobnie najbardziej charakterystyczną i rzucającą się w ucho melodią, jaką usłyszymy oglądając film Freudenthala. W podobnym tonie mogę się wypowiedzieć o piosence zamykającej film. To Feel Alive nie burzy stereotypów popowego, dopieszczonego do granic możliwości produktu marketingowego. Być może będzie to kluczowy argument, by po raz kolejny sięgnąć po soundtrack do Morza potworów - ot tak, jak to miało miejsce w przypadku płyty z muzyką do "Królewny Śnieżki i Łowcy", gdzie światełkiem w tunelu była genialna piosenka Florence.
Ale czy dla kilku utworów warto inwestować w ten krążek? Może drugi "Percy Jackson" faktycznie serwuje solidną rozrywkę, na którą skusi się niejeden koneser gatunku. Mnie w każdym razie nie fascynuje wizja Lockingtona. Idea była zacna, ale wykonanie nieco partackie, dlatego też omawiany wyżej krążek ląduje na półce z innymi gatunkowymi średniakami.