Zakusy Disneya i Jerry'ego Bruckheimera, by wydoić z tej krowy jeszcze trochę mleka doprowadziły do powstania kolejnego aspiranta do miana hitu sezonu - "Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach". Na aspirowaniu tylko się jednak skończyło, bo zapowiadana solidna rozrywka była tylko wywołującą uśmieszek na twarzy powtórką z rozrywki. Słusznie zauważono, że budżet filmu musiał być zapewne uważnie dzielony pomiędzy gażę dla Deppa i całą resztę, bo zarówno grafika komputerowa jak i zapowiadane szumnie wspaniałe efekty 3D umykały mi jakoś, oglądając ten film... O scenariuszu nie wspomniawszy. Nie umknęła mi natomiast muzyka, podczas słuchania której miałem więcej radochy, aniżeli podczas oglądania jeszcze bardziej plastikowej aniżeli w poprzednich częściach, kreacji Jacka Sparrowa. Radochy? Może nie w dosłownym tego słowa rozumieniu. Zaraz zresztą wszystko wyjaśnię...

[image-browser playlist="609792" suggest=""]


Music by Hans Zimmer

Napisy widniejące na okładce płyty to chyba najbardziej ponury żart roku. Przeglądając listę osób odpowiedzialnych za demówki, wyczytać możemy, że spośród 41 napisanych na potrzeby filmu utworów, Hans Zimmer jest dumnym autorem aż jednego z nich. Brawo! Była to zapewne męcząca praca! Matthew Margeson, Geoff Zanelli... Ogólnie połowa RCP* zgarnęła pieniążki i nawet nie przeszkadzało im, że pominięto ich w „creditsach”. W sumie nie wiadomo do końca w ilu jeszcze utworach tak na dobrą sprawę maczał palce Zimmer, ale biorąc pod uwagę jego zapał do pracy nad tym filmem, śmiało można stwierdzić, że potraktował go jako kolejne zło konieczne, na którym można się tylko dorobić.

Takiej biedy na każdej płaszczyźnie swojej ścieżki dźwiękowej, Zimmer nie popełnił już bardzo dawno. Nawet krytykowane zewsząd "Anioły i demony" potrafiły znaleźć jakieś punkty zaczepienia, które w ten czy inny sposób trafiały do odbiorcy. Nowi "Piraci", to nic innego jak odgrzany stary kotlet, który dla niepoznaki postanowiono odświeżyć niewybrednym zabiegiem w postaci solowego duetu Rodrigo y Gabriela. Swoją drogą fajny to pomysł i gdyby tak z odrobiną fantazji do niego podejść, mielibyśmy całkiem solidną porcję muzycznej rozrywki. Zimmer odwalił jednak fuszerę, stawiając wielki mur pomiędzy tymi dobrymi skądinąd gitarowymi wstawkami, a swoją elektroniczno-symfoniczną popierdółką. O ile w samym filmie ten dysonans skrzętnie jest ukrywany przez dynamiczny montaż i wiadomą interakcję z różnego rodzaju dźwiękami sfx, to na płycie wydanej przez Disney Records mamy już pod tym względem poważny problem. Jak się okazuje nie jest to jedyny problem tego wydania. O największym przyjedzie nam jeszcze podyskutować w dalszej części tej recenzji...

Z niespełna 50 minutowego "original score" jaki znalazł się na płycie soundtrackowej ciężko wyłapać cokolwiek, co świadczyłoby o tym, że Zimmer podjął wysiłek, aby „jego” kompozycja stanowiła jakość samą w sobie. "Piraci 4" szwankują niemalże na każdej linii – od ubogiej tematyki na zupełnie syntetycznym brzmieniu skończywszy. Owe brzmienie jest tu wręcz fatalne. Pomijam już fakt, że większość z prezentowanej nam na krążku muzyki, to nic innego jak utwory z poprzednich trzech części serii noszące na sobie ślady tylko nieznacznych poprawek w obrębie aranżacji. Prawdziwym problemem jest tu natomiast dobijające poczucie efemeryczności i "sztuczności" tego, co słuchamy. Zimmer i jego pomagierzy zbyt mały nacisk położyli na instrumenty orkiestrowe, zbyt statycznie (można wręcz powiedzieć, że od linijki) wszystko zmiksowali, tworząc w ten sposób istny monolit dźwiękowy, bardziej przypominający w brzmieniu nagranie demo, aniżeli swobodnie płynącą i eteryczną muzykę do filmu akcji.

[image-browser playlist="609793" suggest=""]


Original Motion Picture Remix

Wspomniałem już wyżej, że nowi "Piraci" pod względem tematycznym szału nie robią. Warto jednak wspomnieć przy tej okazji, że kwestia szafowania rozpisanymi już wcześniej motywami również nie spędzała snu z powiek chłopakom z RCP. Dochodzę do wniosku, że czasami wykorzystywano je na łapu capu - ot, "bo do takiej sceny akurat pasuje taka melodia". Mamy tu zatem sporo kwiatków w postaci nadwyrężania tematu przewodniego. Tematu wciskającego się niemalże do latryny pokładowej Czarnej Perły. Festiwal absurdu kończy się tam, gdzie Zimmer wykazuje się krztą pomysłowości, a takową jest z pewnością jeden z nielicznych tematów z "Piratów 4" - temat syren. Jest on prosty w swojej konstrukcji, ale skutecznie odciąga uwagę słuchacza od nużącej już fanfary przewodniej. Dosyć interesującym pod tym względem wydał mi się utwór "Mermaids", gdzie, przynajmniej na kilka minut, partytura zrzuca płaszcz plastiku, oddając się mrocznym, czasami nawet smutnym brzmieniom. Co bardziej skrupulatni malkontenci nawet i tu znajdą nawiązania do "Kodu Da Vinci". Całkiem schludnie wyszedł również "Angelica" – temat głównej bohaterki. Nie umykający standardom, rozpisany w rytmice tango, utwór, angażuje do współpracy świetne gitary Rodrigo i Gabrieli oraz (o dziwo dobrze brzmiącą w tym przypadku) orkiestrę.

Największą zbrodnię popełnili jednak wydawcy i producenci albumu soundtrackowego, którego groteska w doborze materiału muzycznego przekracza wszelkie wyobrażenia. Nie pije do montażu jakiemu poddano twór Zimmera, ale do tego, co tak na dobrą sprawę wypełnia płytę. Chodzi o remiksy siedmiu usłyszanych wcześniej utworów. Choć nie jestem zwolennikiem takiego popcornowego podejścia do wydawania soundtracków, decydując się już na taki zabieg należy dopilnować, aby jakość "remoli" była przynajmniej atrakcyjna dla niszy, do której się je kieruje. Szczerze powiedziawszy, tak partackiej roboty dawno nie słyszałem na podobnych "profesjonalnie" wyprodukowanych albumach. Do tego stopnia jest to nijakie, że powszechnie krytykowany utwór Tiesto zamykający "Skrzynię umarlaka" jawi się przy tym jako geniusz w swoim gatunku.
Tyle w temacie.

Disney y Bruckheimer

Na końcu warto zatem zadać sobie jedno, ale myślę dosyć ważne pytanie, po co to było? Po co, drodzy wydawcy, jeszcze bardziej psuć muzyczny wizerunek serii? Wiem, wiem... Moje żale odbić się mogą co najwyżej o wielki mur komercji i nie pozostawić na nim nawet najmniejszego śladu, bo przecież ta płyta i tak się sprzeda. Ortodoksyjni fani Zimmera (i serii) kupią ją, bo muszą, a skuteczna kampania reklamowa i tak skłoni sporą część "nieświadomego" społeczeństwa do zasilenia funduszu emerytalnego decydentów zza oceanu. Pocieszać się można jednym. Jeżeli już nawet ktoś zaryzykuje i kupi ten album, a następnie srogo się nim rozczaruje, dzięki odpicowanej szacie graficznej bez wstydu będzie mógł postawić go na półce - tuż obok innych sucharów rodem z RCP.

[image-browser playlist="609794" suggest=""]
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj