Po szóstym odcinku możemy stwierdzić, że scenarzyści podeszli do tego sezonu na dwa sposoby. Z jednej strony dostosowali się do dwa razy krótszego formatu i faktycznie posuwają akcję do przodu zdecydowanie szybciej niż w poprzednich seriach. Po drugie jednak, robią to, czerpiąc w pełni z tradycyjnej konwencji 24: Live Another Day. Elementy, które współczesny widz mógłby uznać za utarte i wtórne klisze, dla fanów są puszczeniem oczka w ich kierunku przez twórców, którzy mimo poważnego tonu produkcji po prostu świetnie bawią się jego realizacją po tak długiej przerwie.

Jest garstka ludzi, która potrafi napisać epizod wpisujący się idealnie w styl 24: Live Another Day. Jedną z nich jest pracujący w ekipie serii od Dnia 5 David Fury. Już na samym początku z ust prezydenta padły słowa, które musiały wywołać szeroki uśmiech na naszych twarzach: "Co Jack potrzebuje, Jack dostaje!". Nie wiem, czy kiedykolwiek, nawet za czasów Davida Palmera, ktoś wypowiedział podobne stwierdzenie. Czyżby po raz pierwszy w historii serialu wszyscy mieli słuchać Bauera? Sytuacja bez precedensu. Ciekawe, czy Heller by na to poszedł, gdyby nie miał Alzheimera...

Brytyjczycy dowiedzieli się o chorobie prezydenta i teraz nikt nie ufa nikomu, a tajna operacja CIA jest ściśle monitorowana przez MI5. To wszystko prowadzi do bardzo efektownego finału, a w międzyczasie kolejne smaczki serwuje nam Fury. Kate miała być nieprzytomna na czas akcji, ale oczywiście zawsze znajdzie się jakiś sposób, aby kogoś torturować w 24: Live Another Day. Strahovski jest lepsza z każdym kolejnym odcinkiem. Następny klasyczny zabieg – trzęsienie ziemi tuż przed wciśnięciem magicznego klawisza Enter. Dla kogoś niezaznajomionego z tym światem – sztampa. Dla fana serialu – oczywista oczywistość. Fajnie, że Belchecka było trochę więcej. Oby tak pozostało.

[video-browser playlist="633731" suggest=""]

Kolejny charakterystyczny element 24: Live Another Day to stawianie bohaterów przed wręcz niemożliwymi dylematami. Już przed tym odcinkiem nie mieliśmy najlepszego zdania o Margot, ale teraz miarka się przebrała – to szatan w czystej postaci. Misja, na którą wysłała Simone, po prostu musiała się źle skończyć. Obsesja terrorystki mająca na celu doprowadzenie tego ataku do końca za wszelką cenę może być równie dobrze tym, co ją pogrąży. Wygląda również na to, że jest ona faktycznie głównym złoczyńcą Dnia 9. Cały czas oczekiwaliśmy, że ktoś inny ciągnie za sznurki tej operacji, ale jak się okazuje, twórcy od samego początku szykowali potężny wątek mający rozgrywać się obok podstawowego zagrożenia.

Zgodnie z tradycją wtyczka w rządowej agencji zostaje ujawniona poprzez tajemniczą rozmowę telefoniczną w ostatnich minutach epizodu. Kwestia męża Morgan i jego zdrady musiała w końcu rozwinąć skrzydła i tak też się stało. Intrygujący wydaje się fakt, że nasz kret nie jest w żaden sposób powiązany z Margot, lecz z nowym graczem. Ciekawość fanów musiała być przez tę scenę niezmiernie rozbudzona. Czy po drugiej stronie czai się postać, którą już znamy? Oczywiście nie z tego sezonu. Festiwal szalonych teorii czas zacząć. Nawet tych, które nie mają większego sensu. No więc na kogo stawiacie? Mandy? Morrisa? Tony'ego?

Pewnie tylko niepotrzebnie się nakręcam, ale prawda jest taka, że połowa serii za nami, a większych fajerwerków nie uświadczyliśmy. Jest bardzo dobrze, ale najwyższy czas porządnie dołożyć do pieca!

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj