Aaron Sorkin postanowił opowiedzieć światu o jednym ze słynniejszych procesów, który odbył się w Stanach Zjednoczonych. Jak mu to wychodzi? Przeczytajcie naszą recenzję nowego filmu Netflixa - Proces Siódemki z Chicago.
Pokojowy w założeniu protest przeciwko wojnie w Wietnamie podczas Krajowej Konwencji Demokratycznej w 1968 roku przerodził się w brutalne starcie z policją i Gwardią Narodową. Organizatorów protestu, wśród których znaleźli się Abbie Hoffman (
Sacha Baron Cohen), Jerry Rubin (
Jeremy Strong), Tom Hayden (
Eddie Redmayne) i Bobby Seale (
Yahya Abdul-Mateen II), oskarżono o spisek w celu wywołania zamieszek. Wszyscy razem zasiedli na jednej ławie oskarżonych. Proces, który był konsekwencją tego oskarżenia, okazał się jednym z najsłynniejszych w historii - przez kuriozalne traktowanie całej sprawy przez sędziego, dziwne dowody postawione przez prokuraturę oraz niedorzeczne wydarzenia na sali sądowej.
Aaron Sorkin kocha takie opowieści polityczne, o czym mogliśmy się przekonać chociażby w serialu
Prezydencki poker czy
Wojnie Charliego Wilsona. Ten reżyser ma po prostu dar przybliżania widzowi najbardziej zawiłych historii w przystępny sposób, bez zbytniego spłacania i upraszczania wątków. Robi to tak, by każdy zrozumiał, co się właśnie dzieje na ekranie. Jest także mistrzem pisania pełnych napięcia dialogów, które wprost elektryzują. Wystarczy przypomnieć sobie tylko takie produkcje jak
Ludzie honoru czy
The Social Network. W
Procesie Siódemki z Chicago znajdziemy właśnie wszystkie te elementy. Zresztą cała historia jest jakby stworzona dla Sorkina. Połączenie polityki z dramatem sądowym to bardzo wdzięczny temat. Zawłaszcza jeśli cała rozprawa jest kuriozalna i ma tak ciekawą postać jak nieobliczalny sędzia Julius Hoffman (
Frank Langella). Do tego dochodzi galeria różnorodnych bohaterów z unikalnym stylem i innym podejściem do życia. Jednak razem stają się wspaniałym obrazem przekroju społecznego lat 60. w USA. Mamy tutaj inteligentów z uniwersytetu, hipisów, przedstawiciela ruchu Czarnych Panter. Wszyscy walczą o wolność, tyle że innymi sposobami. Jedni chcą, by walczyć z rządem, ośmieszając ich działania, inni wykorzystują siłę, a inni wierzą w pokojowe manifestacje i hasła. Wszyscy są przez rząd traktowani tak samo. Jak osoby chcące wywrócić panujący ład demokratyczny. Problem polega na tym, że żadna z tych grup nie łamie prawa na tyle mocno, by można było ich wsadzić do więzienia. Co najwyżej nałożyć grzywnę. Dlatego też prokuratura postanawia mocno nagiąć fakty. I tak właśnie rusza jeden z najdziwniejszych procesów, jakie widział amerykański wymiar sprawiedliwości.
Hollywood już kilka razy podchodziło do tego tematu, choćby w
Chicago 8 z 2011 z Dannym Mastersonem czy animowanym
Chicago 10 z Royem Scheiderem i Lievem Schreiberem, ale nie było to na tyle ciekawe, by zapisać się w pamięci widzów. Brakowało im tego pazura w dialogach, który widoczny jest we wszystkich produkcjach Sorkina. Poza tym bohaterowie byli mało wyraziści i trudno było się z nimi utożsamić. W
Procesie Siódemki z Chicago jest inaczej. Produkcja świetnie dobrała aktorów do postaci, które mają portretować, i nie chodzi mi tutaj tylko o głównych bohaterów, ale także o tych, którzy pojawiają się na drugim i trzecim planie. Weźmy na przykład Michaela Keatona grającego byłego prokuratora generalnego Ramseya Clarka. Świetny występ. Do tego wspomniany już przeze mnie sędzia Julius Hoffman, grany tak przekonująco przez Franka Langella, aż widz przyłapuje się na tym, że reaguje tak samo żywiołowo jak bohaterowie zasiadający na ławie oskarżonych.
Aktorem, który przykuł najmocniej moją uwagę, był
Mark Rylance jako obrońca William Kunstler. Podczas seansu czułem jego walkę z systemem oraz z klientami, którzy nie do końca chyba zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji, w której się znaleźli. Prawnik wyczuwał, że zaraz zderzy się z rozpędzonym pociągiem prokuratury generalnej i starał się za wszelką cenę tej kolizji uniknąć, ale jego klienci bardzo często mu to uniemożliwiali.
Proces Siódemki z Chicago nie jest produkcją, którą można spokojnie obejrzeć. Ten film prowokuje i bardzo często podnosi ciśnienie, gdy widzimy, z jaką jawną niesprawiedliwością spotykają się bohaterowie. Zwłaszcza że ostatnio znów obywatele mają coraz większe problemy w starciu z przedstawicielami prawa, którzy nadużywają swoich uprawnień. I to nie tylko w USA. Jednak największą siłą tego filmu jest jego scenariusz i to, że Sorkin nie skupia się w nim tylko na jednym aspekcie tej zawiłej sprawy. Stara się ją ukazać z wielu perspektyw. Zarówno bohaterów, jak i prokuratury. Nie bierze też strony żadnego z oskarżonych. Pokazuje ich racje oraz to, o co każdemu z nich chodziło. Rozprawa, którą przyjdzie nam oglądać, odbiła się szerokim echem w Stanach, ponieważ była walką o wolność słowa i wolność obywatela do jej manifestowania. Do mówienia władzy wprost o tym, co się ludziom nie podoba.
Taki film był potrzebny i jestem przekonany, że na długo z nami zostanie. Potwierdza także, że Sorkin jest nadal w szczytowej formie.
Recenzja przedpremierowa. Film trafi do kin 2 października. Premiera w Netflixie 16 października
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h