Jeśli kiedykolwiek mieliście w rękach jeden z albumów o Harley Quinn, wydany w Polsce przez Egmont, to wiecie czego możecie się po Ptakach nocy spodziewać. Jest to zwariowana historia byłej dziewczyny Jokera. Kobiety, która swoim obłędem dorównuje ukochanemu, tyle że jest przy tym czarująca, a często niczym Deadpool puszcza oko bezpośrednio do widza. Problem polega na tym, że bez swojego „pączuszka” jest w Gotham nikim. Ludzie jej nie lubią, nie tolerują i najchętniej by ją uśmiercili. Jednym z takich jegomości jest Czarna Maska (Ewan McGregor), który ma dość niesfornej dziewuchy, która panoszy się w jego klubie. Oczywiście nie tylko ją chciałby posłać do piachu, jest więcej kobiet, które mu przeszkadzają. Mamy depczącą gangsterowi po piętach detektyw Renee Montoyę (Rosie Perez), mordującą jego ludzi Łowczynię (Mary Elizabeth Winstead) oraz nie odnajdującą się wśród kryminalistów Dinahe Lance aka Czarny Kanarek (Jurnee Smollett-Bell). By przetrwać muszą połączyć siły, choć dzieli je w sumie wszystko.
Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)na pierwszy rzut oka cierpią na ten sam problem, co Legion samobójców, czyli słabą fabułę wprowadzającą czarnego bohatera. Na szczęście to nie on jest w tym filmie najważniejszy. Nawet tytułowe Ptaki Nocy nie są tu istotne. To jest wielkie show Harley Quinn, a dokładnie Margot Robbie, która nareszcie może się wyszaleć. Scenarzystka Christina Hodson, która zaserwowała nam ciekawy scenariusz Bumblebee, znakomicie uchwyciła zwariowany stan umysłu Quinn. Nasza bohaterka jest nieobliczalna, ale w kompletnie inny sposób niż Joker. Potrafi okazać w pewnych momentach empatię i być sympatyczna. Tak naprawdę cały czas szuka akceptacji i kogoś, kto odwzajemni jej uczucie. Kogoś, na kim będzie mogła polegać. A w Gotham o takich jest naprawdę trudno. Tylko ludzie przyparci do muru są w stanie formować jakieś więzi z innymi, by ramię w ramię walczyć ze wspólnym zagrożeniem. Tym jest właśnie Czarna Maska, który w interpretacji McGregora jest rozchwianym emocjonalnie sadystą nie lubiącym brudzić sobie rąk i dlatego każdy akt okrucieństwa zleca swojemu przybocznemu. Trudno bać się takiej postaci. Jest ona raczej groteskowa i widz szybko orientuje się, że zagrożenie z jego strony jest tylko iluzoryczne.
Warner Bros cały czas szuka złotego środka, dzięki któremu filmy DC na stałe zagościłyby w sercach fanów. Mieli dwa mocne strzały, jakimi były Aquaman i Shazam!. Solowy film o Harley Quinn również miał takim być, jednak siła rażenia jest znacznie mniejsza. Po obejrzeniu tego filmu wciąż nie wiem, po co on powstał. Odniosłem nawet wrażenie, że był on poniekąd wymuszony, by Margot Robbie mogła pozostać twarzą zwariowanej pani psycholog. Większego sensu w tym filmie nie znajduję. W przypadku filmów z Deadpoolem, oprócz zwariowanego poczucia humoru była ciekawa historia, a tu jej brak. Same żarty Harley nie wystarczają, by ogłosić pełen sukces. Nie jest źle, ale widać sporo braków i duże pole do poprawy. Jestem przekonany, że James Gunn lepiej wykorzysta swoją szansę zabawy z tą postacią.
Nie oznacza to, że reżyserka Cathy Yan nie podołała powierzonemu zadaniu. Wyciągnęła z tej historii tyle, ile tekst Hodson jej pozwalał. Sprawnie przedstawiła wszystkie pojawiające się na ekranie postaci, a jest ich mnóstwo oraz znakomicie poukrywała w filmie tonę easter eggów, których odkrywanie sprawi fanom wiele frajdy. Mamy nawet kilka nawiązań do Suicide Squad, choć twórcy zażegnywali się, że ich film nie jest kontynuacją produkcji Davida Ayera z 2016 roku.
Yan skupia się na tym, by pokazać, że w tym rządzonym przez mężczyzn mieście kobiety wcale nie są takimi bezbronnymi istotami, jak mogłoby się wydawać. To twarde bohaterki, które wyprowadzone z równowagi potrafią pokazać facetom, gdzie jest ich miejsce.