Patrząc na premierowe odcinki 4. sezonu Rekruta, można odczuć istne deja vu. Wciąż powielane są te same błędy, a jednocześnie oferowana jest tak samo dobra rozrywka.
Premiera 4. sezonu
Rekruta to powtórka z rozrywki z początkowych odcinków 2. i 3. serii. Znów po dramatycznym, emocjonującym finale mamy na szybko zamykane wątki i niestety ponownie jest to robione po łebkach. Bez określonej i potrzebnej emocjonalnej głębi, bez poświęcenia czasu na uporanie się z konsekwencjami. To jest problematyczne, bo po raz kolejny czuć, że ta fabuła miała potencjał na co najmniej kilka odcinków, który przez tę skrótowość po prostu to marnuje. Tempo jest za szybkie, a łatwość rozwiązań fabularnych zbyt banalna. Bohaterowie - zwykli policjanci z Los Angeles - lecą na misję do rodzinnego kraju kartelu narkotykowego, by uwolnić przyjaciół. Czy jest w tym jakiś sens? Naciągane, przekombinowane. Kulminacja jedynie wywołuje irytację przez swoją kiczowatość i przesadną łatwość, z jaką atak został przeprowadzony. A już najgorzej pod kątem realizacyjnym wyglądała konfrontacja z szefową, która ginie w śmiesznie nakręconej scenie. To jest standardowy problem
Rekruta, bo tak samo kiepsko rozwiązywano dobre historie z finałów w poprzednich dwóch sezonach. Na szybko, bez przemyślenia, byle szybko zamknąć wątki i zapomnieć.
Pierwszy odcinek tej serii ma jednak coś, co wyróżnia go na tle poprzednich. Jest to śmierć Westa (aktor nie chciał kontynuować swojej przygody z serialem). Pokazano to prosto, obrazowo, ale z odpowiednim emocjonalnym wydźwiękiem. W odróżnieniu od odejścia oficer szkoleniowej Nolana w 2. sezonie, tutaj czuć, że to zdarzenie będzie mieć znaczenie i wpływ na wszystkich bohaterów. Konsekwencje są odczuwalne, a proces żałoby przechodzi każda postać. Czasem czuć rozdźwięk pomiędzy scenami smutnymi a tymi w typowo wesołym tonie
Rekruta, ale patrząc z szerszej perspektywy, ma to sens i jest w tym równowaga pomiędzy opłakiwaniem przyjaciela i powrotem do normalności. Plus, bo przynajmniej to odejście z serialu pozwoli dojrzeć bohaterom, a efektem tego jest duet Chen z Nolanem, który sprawdza się wyśmienicie.
2. odcinek w dużej mierze jest powrotem do typowej rozrywki połączonej z konsekwentnym rozwojem fabularnym bohaterów. Dzięki temu pojawia się w tym świeżość - czy to przez wspomniany duet, czy przez awans Bradforda, czy nowego rekruta Nyli, czy przez dobre, kreatywne pomysły na rozwój poszczególnych wątków. Serial proponuje dokładnie to, za co fani go pokochali, i nie schodzi poniżej ustalonego poziomu. Kiedy trzeba, jest zabawnie, by w innych momentach było bardziej serio.
Historia kryminalna 2. odcinka to też coś nowego, bo starcie z poszukiwaną złodziejką jest luźne, troszkę wesołe. Dobrze napędza rozwój fabuły. Kłopot tutaj pojawia się w finale, gdy dochodzi do skoku, który jest banalnie rozwiązany. To powinno pokazać trud pracy w policji, a jest scenariuszowym lenistwem i pójściem na łatwiznę.
Problematycznie wypada też relacja Nyli z nowym rekrutem, który jest troszkę zbyt znany przez oskarżenie o morderstwo, a później uniewinnienie. Mamy więc ciekawą, dobrze zagraną i sympatyczną bohaterkę rozpisaną na irytujący do granic możliwości stereotyp, który męczy przez cały odcinek. Nyla z góry go skazała na porażkę, choć nie miała podstaw, a jej motywacje są szyte grubymi nićmi. To nie jest ta sama Nyla, która z przymrużeniem oka podchodziła do pracy z Nolanem. Tutaj trudno rozpoznać tę samą bohaterkę, która została wpisana w schemat tworzony pod jakąś tezę.
Rekrut nie zalicza dobrego początku, bo pomimo wielu udanych motywów (w końcu sensowny wątek romantyczny Nolana!), zbyt dużo tutaj powierzchownego podejścia do tematu, byle szybko, byle zamknąć wątki mające naprawdę duży potencjał. Jest to jednak nadal rozrywka warta tego czasu, ale zdecydowanie zasługująca na więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h