Marka Resident Evil wraca na duży ekran, ale tym razem z innym sternikiem. Czy udało mu się wiernie oddać klimat kultowej gry? Sprawdzamy.
„Każda opowieść ma swój początek” – z takiego założenia wyszedł brytyjski reżyser
Johannes Roberts, podchodząc do ekranizacji gier serii
Resident Evil. W przeciwieństwie do swojego kolegi po fachu
Paula W.S. Andersona postanowił nie uciekać od pierwowzoru, ale uszanować jego klimat. Dzięki czemu
Resident Evil: witajcie w Raccoon City w niczym nie przypomina akcyjniaków z
Millą Jovovich. Jego wersja ocieka mrocznym klimatem i została zrealizowana w konwencji survival horror.
Fabuła rozpoczyna się od pokazania widzom sierocińca położonego w Raccoon City, w którym po śmierci rodziców wychowuje się rodzeństwo Claire (
Kaya Scodelario) i Chris (
Robbie Amell) Redfieldowie. Jest to miejsce jak z horroru, w którym firma Umbrella pod przykrywką działań na rzecz społeczeństwa prowadzi swoje tajne eksperymenty. Dowodzi nimi doktor William Birkin (
Neal McDonough). Po latach, gdy firma się rozrosła, a miasteczko, w którym się mieściła, przestało im wystarczać, postanowili je porzucić. Nie jest to jednak taka zwykła przeprowadzka, ponieważ na jaw wychodzą mroczne sekrety, a firmie zależy, by świat się o nich nie dowiedział. Utrzymanie spokoju w miasteczku spada na lokalnych policjantów, którzy tę noc zapamiętają na całe życie. Dla niektórych będzie to ostatnia rzecz, jaką zapamiętają.
Fani gry stworzonej przez firmę Capcom pewnie się ucieszą, że Johannes Roberts postawił na bohaterów, których ci dobrze znają, a nie wymyśla na siłę nowych. Tak więc na ekranie zobaczymy Claire, Chrisa, Jill Valentine, Alberta Weskera i Leona S. Kennedy’ego. No i z tym ostatnim mam największy problem. Bo o ile pierwsza czwórka wygląda tak jak ich growi odpowiednicy, tak postać Leona w niczym nie przypomina tego z gier. Niczym. Pewny siebie blondyn z bardzo dobrą celnością został zastąpiony przez fajtłapatowego bruneta z loczkami. Generalnie nic w tej postaci się nie zgadza, przez co strasznie ona drażni. Jeśli już twórcom potrzebna była taka postać do skonstruowania fabuły, to mogli ją po prostu inaczej nazwać, wprowadzając Leona kiedy indziej. Niestety, nie skorzystano z takiej szansy i postanowiono wrzucić wszystkich do jednej historii.
Trzeba przyznać reżyserowi jedno – podszedł bardzo poważnie do tematu. Zarówno historia, jak i wygląd potworów są bardzo wierne grze. Fani przekonają się o tym, gdy zobaczą Williama Birkina żywcem wyciągniętego z
Resident Evil 2. Fajny klimat panuje także w Raccoon City – małym miasteczku, w którym wszyscy się znają, ale pewnego dnia zamienia się w istne piekło na ziemi. Podobnie jak w grze. Bohaterowie przemierzają mroczne dworki pod osłoną nocy. Kompletnie nie wiedzą, czego mają się spodziewać, a i amunicji nie mają tyle, by poradzić sobie ze wszystkimi przeciwnikami. Kto grał w pierwsze części serii, ten sam borykał się z podobnymi problemami. Bo nie chodzi tu, jak w wersji z Jovovich, by rozwalić wszystko, co się rusza, ale by uciekać od zagrożenia i przeżyć, używając karabinu czy pistoletu tylko wtedy, gdy jest on niezbędny. Pod tym względem Roberts wywiązał się z zadania wzorowo. Film obfituje w momenty jump scare'ów, w których będziemy podskakiwać na fotelu, tak samo, jak gdybyśmy grali w grę. Co i rusz z ciemności wyskakuje tu bowiem jakieś paskudne monstrum. Tyle, że to nie wystarcza.
Roberts kompletnie położył scenariusz, zapominając chyba, że film to nie gra i samo bieganie i strzelanie do potworów widzom nie wystarcza, bo nie biorą w tym czynnego udziału. Musi za tym stać jeszcze jakaś ciekawa historia, która ich zaangażuje, a tej tutaj brak. Fani gry oczywiście będą sobie wyłuskiwać rozmaite easter eggi rozrzucone po drugim i trzecim planie, ale co z resztą, która się na ten film wybierze? Oni będą mieli uczucie ogromnej wtórności, gdyż scenariuszowo jest to skrzyżowanie survival horror z
Atakiem na posterunek 13. To trochę za mało. Reżyser w pewnym momencie przestaje udawać, że tworzy film dla kogoś innego niż fani gry. Pewnie z tego powodu kompletnie odpuszcza głębsze przedstawianie nam bohaterów, wychodząc z założenia, że większość widzów dobrze ich zna, więc nie ma potrzeby marnowania na to czasu. Moim zdaniem to błąd. Skutecznie izoluje to widzów, którzy wybiorą ten tytuł, bo lubią po prostu ten gatunek.
Duży nacisk położono także na to, by aktorzy, z wyjątkiem jednego, byli wizualnie podobni do swoich growych odpowiedników. I tu trzeba przyznać, że wyszło bardzo ciekawie. Zarówno Kaya Scodelario i Robbie Amell pasują do swoich bohaterów. Zwłaszcza do ich wersji z pierwszych gier, gdy Chris nie był jeszcze tak bardzo przypakowany. Podobnie jest z
Tomem Hopperem, który bardzo przypomina Alberta Weskera. Gorzej jest z
Hannahą John-Kamen, która jedynie z charakteru przywodzi na myśl Jill Valentine. Choć można się do niej w tej roli bardzo szybko przyzwyczaić. Miłym zaskoczeniem jest także
Neal McDonough jako słynny doktor William Birkin. Barierą nie do przejścia jest już wspomniany wcześniej
Avan Jogia jako Leon. Jest to moim zdaniem kompletnie chybiony pomysł.
Resident Evil: Witajcie w Raccoon City w założeniu ma być wstępem do dłuższej historii, co sugeruje nam chociażby scena po napisach. Obawiam się jednak, że pomimo szczerych chęci reżysera ta przygoda może skończyć się już na tej odsłonie. Choć z drugiej strony wszystko jest możliwe, jeśli wciąż producentem wykonawczym tej serii jest dobrze nam znany Paul W.S. Anderson.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h