Archie Andrews został definitywnie odseparowany od wątku głównego. Nareszcie, można by powiedzieć, bo wcześniejsze próby wplątania go w toczące się intrygi robiły raczej mizerne wrażenie. Teraz rudy ma swoją własną historię, w której nie uczestniczy żaden z pozostałych głównych bohaterów Riverdale. Niestety ze zmianami w formule nie przyszła poprawa jakości. Opowieść bokserska jest przewidywalna do granic możliwości. Jest bardziej tradycyjna i schematyczna niż podobne historie sprzed kilkudziesięciu lat. Co twórcy mieli w głowach, kopiując tak ograne motywy z gatunkowych standardów? Chcieli jeszcze bardziej pogrążyć postać Archiego Andrewsa? A może nawet najtęższe umysły pracujące przy serialu nie mają już pomysłu na protagonistę Riverdale? Bokserskie perypetie rudego to nie jedyne fabularne mielizny w najnowszym epizodzie. Klisze, wszędzie klisze, można by rzec, parafrazując memowego klasyka. Serial już w zeszłym odcinku zrezygnował z zabawy gatunkami filmowymi i podąża tradycyjną ścieżką, jeśli chodzi o konwencje. Takie rozwiązanie sprawia, że fan bardziej wysublimowanej rozrywki nie ma już kompletnie czego się złapać. Co więcej, wszystkie mankamenty niezwykle mocno rzucają się w oczy, pokazując, jak miałką produkcją jest na tym etapie Riverdale. Trudno określić, gdzie zmierza wątek przewodni. Gargulce, Lodge’owie, Węże, członkowie sekt – wszystko to mielone jest po raz enty i tworzy bardzo niestrawne danie. Co gorsza, serial przepełniony jest absurdami, które stawiają pod znakiem zapytania pracę scenarzystów. Mają oni nas za idiotów czy nie stać ich na nic więcej? Może być też tak, że serial darował sobie kokietowanie fanów popkultury, pozycjonując się wśród bardzo młodego i niewymagającego targetu. Jak inaczej wytłumaczyć obecność wątku Pięknych trucicielek – ugrupowania kobiet, które kopią tyłki konkurencyjnym ekipom? Riverdale już od dawna beztrosko miesza konwencje, zestawiając motywy pasujące do siebie jak pięść do nosa. W tym przypadku jednak twórcy wyraźnie przeszarżowali.  Mało gustowne, niezamierzenie kiczowate i godne pożałowania. Piękne trucicielki wprowadzają do Riverdale bardzo niesympatyczną stylistykę żywcem wyjętą z Arroweverse. Tym samym pogłębiają słabości serialu. O pomstę do nieba woła to, co z postacią Cheryl Blossom zrobili twórcy. Z fajnej, charakternej dziewczyny nie zostało praktycznie nic. Bohaterka przeszła wielki regres, a dowodem na to niech będą wypluwane przez nią teksty typu; „Czas pokazać Jugheadowi, jak trujące potrafią być pięknotki”. Jedynie na tyle stać panią Blossom w najnowszym epizodzie. Piękne trucicielki odgrywają epizodyczną rolę w omawianym odcinku. Więcej czasu dostają Lodge’owie i Betty Cooper, walcząca z „przerażającą” Farmą. Wątek Veronici i jej rodziców jest nudny jak flaki z olejem i nie zmienia tego nawet nowa antagonistka. Mamy tu do czynienia z kolejną sztampową postacią, o której nie warto się rozpisywać. Relacje Gladys z Jugheadem i FP są płytkie i niewiarygodne. Jej syn jest zdolnym detektywem, a były partner szeryfem. Mimo to żaden z nich nie zauważa, co kobieta wyczynia pod ich nosami. Jest to tak samo nieprawdopodobne, jak Veronica Lodge przemieniająca się w wyrachowanego mafijnego tuza. Czy ona w ogóle jeszcze chodzi do szkoły? A może zajmuje się już tylko rozgrywaniem swoich rodziców, siedząc wygodnie w fotelu i od niechcenia wertując gazetę.
fot. CW
+2 więcej
O ile historia Lodge’ów nuży, to opowieść o Betty i Farmie po prostu śmieszy. Wątek pełen jest kuriozalnych motywów. Chyba najbardziej niesmacznym jest ten, podczas którego młoda pani Cooper prosi o pomoc w rozwiązaniu zagadki swojego przyjaciela Kevina. Kolega odmawia, argumentując, że na farmie pełnej groźnych sekciarzy, ma szansę wyrwać „fajnych gejów”. Ach ci homoseksualiści – nigdy nie można na nich liczyć. Dla szybkiego podrywu są gotowi świat spalić. W wątku Cooperów znajduje się wiele absurdów. Jednym z największych jest finałowy rajd Betty, która szybkim pędem przybywa na Farmę, aby uratować matkę. Oczywiście pojawia się we właściwej chwili, choć Alice pod wpływem rytuału przechodzi przemianę. Swoją drogą pani Cooper to kolejna ciekawa postać zmasakrowana charakterologicznie przez twórców. Światełkiem w tunelu omawianego epizodu nie jest również wątek Jugheada, który prowadzi śledztwo w sprawie Króla Gargulców. Mimo że estetyka miejsca, gdzie spotyka Kurtza (czyżby nawiązanie do Czasu apokalipsy?), robi dobre wrażenie, fabularnie ponownie nic się nie dzieje. Nawet gdy twórcy starają się zagęścić atmosferę, serial nuży, zamiast ekscytować. Trwa to już zbyt długo, a takie odcinki jak omawiany jedynie przelewają czarę goryczy. Ciężko w nim znaleźć pozytywy, no może oprócz tego, że nadaje się idealnie na drzemkę przed telewizorem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj