Serial Sacred Games to hinduska produkcja Netflixa (pierwszy sezon jest w całości dostępny na tej platformie streamingowej) oparty na dobrze przyjętej powieści (dostępnej również w Polsce) z 2006 roku pod tym samym tytułem, autorstwa Vikrama Chandra. Serial przedstawia losy inspektora policji  Sartaja Singha (Saif Ali Khan) i potężnego przestępcy Ganesha Gaitonde’a (Nawazuddin Siddiqui), których drogi niespodziewanie się przecinają. Ten pierwszy jest młodym, dość niepokornym gliniarzem, drugi przestępcą u schyłku swojej kariery. Z nieznanych powodów Ganesh kontaktuje się z Sartajem, przekazując mu apokaliptyczną wiadomość. Za 25 dni w Mumbaju stanie się coś bardzo złego. Wkrótce wydarzenia nabierają tempa – dochodzi do kilku tragedii, bohaterowie zaczynają walczyć o życie. Singh ma 25 dni na rozwikłanie zagadki, a widzowie, dzięki obszernym retrospekcjom, zagłębiają się w mroczną przeszłość Ganesha Gaitonde’a. Punkt wyjścia jest intrygujący. Każdy z ośmiu odcinków dzieli czas ekranowy na teraźniejszość i przeszłość. Przygody Sartaja Singha to klasyczna policyjna opowieść, podczas której gliniarze prowadzą śledztwo, tropią przestępców, przesłuchują świadków i jak po nitce do kłębka dochodzą do sedna sprawy. Historia Ganesha to natomiast geneza wielkiego mafijnego bossa. Od zwykłego pomagiera i drobnego rzezimieszka do przestępcy trzęsącego Bombajem. Porównania z Narcos nasuwają się tutaj same, ale to tylko pozory. Rozbieżności jest wiele i nie chodzi tutaj tylko o różnice kulturowe. O ile Narcos można traktować jako fabularyzowaną opowieść biograficzną, to tutaj kluczem jest główną intryga, związująca ze sobą bohaterów opowieści. Pierwszy sezon przedstawia jedynie część historii. Zekranizowano tylko ćwierć książki Vikarma Chandra. Wciąż nie wiemy więc, gdzie nas prowadzi fabuła, ale już na tym etapie można stwierdzić, że rozwija się ona ciekawie. Z każdym odcinkiem spisek zatacza coraz większe koła. Co rusz poznajemy nowe informacje, pojawiają się wcześniej nieznane postaci, całość zyskuje wręcz globalny charakter. Wydarzenia z przeszłości wpływają na bieżące działania policyjne. Osoby poznane w retrospekcjach przewijają się w dochodzeniu Singha i na odwrót – współpracownicy policjanta niespodziewanie pojawiają się w historii Ganesha, pokazując wcześniej nieznaną twarz.
fot. Netflix
Fabuła ma znamiona klasycznej, hollywoodzkiej opowieści. Mimo że serial został wyprodukowany w egzotycznych Indiach, forma jest dość tradycyjna. Nie jest to oczywiście poziom światowy. Twórcom wielokrotnie zdarzają się błędy narracyjne i inne tego typu wpadki. Początek jest dość chaotyczny. Pierwsze dwadzieścia minut premierowego odcinka może skutecznie zniechęcić do dalszego seansu. Twórcom zdecydowanie nie wyszło wprowadzenie – kilka wątków miesza się ze sobą, tworząc fabularny miszmasz, z którego nic nie wynika. Całe szczęście, po chwili opowieść zaczyna porządkować się sama i ten niefortunny początek staje się jedynie melodią przeszłości. We wstępie recenzji napisałem, że serial ma dwie główne postacie, co nie jest do końca prawdą. Trzecim równie ważnym bohaterem jest Mumbaj, a w szerszej perspektywie całe Indie. W tym miejscu dochodzimy do sedna sprawy i głównego wyróżnika Sacred Games na tle konkurencji. Mimo że motywem przewodnim jest tutaj wspomniana główna intryga, to niezwykle istotny jest aspekt kulturowy. W odróżnieniu od na przykład Narcos, twórcy niezwykle mocno akcentują wszystko, co wyjątkowe w rejonie będącym miejscem akcji serialu. Można odnieść wrażenie, że Sacred Games w pewnym sensie jest reklamówką kultury Indii – próbą pokazania tego niezwykłego miejsca w atrakcyjny dla współczesnego odbiorcy popkultury sposób. W pierwszym sezonie serialu pojawia się wiele charakterystycznych motywów. Bollywood z osobliwymi tańcami i zaśpiewami, konflikty na tle religijnym między muzułmanami a hindusami, słynne slumsy, gdzie ludzie żyją jak zwierzęta i przepych elit goszczących się nawzajem w wytwornych pałacach. Kultura Indii obecna jest prawie w każdej scenie – twórcy dbają o to, aby nie była ona przerysowana, ale jak najbardziej naturalistyczna. Oczywiście w pewnych momentach serial szarżuje, epatując przejaskrawionymi motywami, ale są to szczegóły, na które można przymknąć oko, delektując się egzotyką bijącą praktycznie zewsząd. Owa estetyka ma też swoje wady. Rzuca się w oczy aktorstwo, bardziej charakterystyczne dla indyjskich produkcji, niż dla filmów/seriali, do których przyzwyczajony jest widz świata zachodniego. Co prawda Nawazuddina Siddiqui’ego widzieliśmy już w wielkich hitach, takich jak The Lunchbox czy Lion, ale i tak maniera, którą się posługuje, jest czymś, do czego trzeba się przyzwyczaić. Saif Ali Khan natomiast charyzmą i wyglądem przypomina już wcześniej wspomnianego Piotr Stramowski co samo w sobie może być wątpliwą rekomendacją.
fot. Netflix
Może zdarzyć się i tak, że część widzów nie będzie w stanie przebrnąć przez egzotykę, którą epatuje serial - zarówno w treści, jak i w formie. Zrozumiałe jest, że to, co dla części odbiorców jest największą zaletą obrazu, dla innych może okazać się poważną wadą. Mimo że twórcy czerpią z amerykańskich standardów garściami przy budowaniu intrygi, z wieloma aspektami trzeba się oswoić. Wspomniane wyżej promowanie indyjskiej kultury jest właśnie jednym z takich motywów. Świat serialu mocno odbiega od tego, co widzimy we współczesnych filmach i serialach. Hollywood w swoich opowieściach dużo częściej odwiedza Amerykę południową, Afrykę czy nawet Daleki Wschód niż Indie czy Pakistan. To wciąż dziewiczy ląd w światowej popkulturze, a produkcja taka jak Sacred Games rzuca widza od razu na głęboką wodę. Dla części widzów wyprawa ta będzie fascynująca, dla innych lekko męcząca. Sacred Games z pewnością nie jest pozycją obowiązkową dla wszystkich serialomaniaków. Miłośnicy  gangsterskich thrillerów kryminalnych, znudzeni tradycyjnymi formami, powinni jednak sięgnąć po ten serial. Gdy przebrnie się przez chaotyczny pierwszy odcinek, robi się dużo ciekawiej, a główna intryga naprawdę potrafi przykuć do telewizora. Z każdym odcinkiem jest coraz bardziej intrygująco, a finałowe odsłony to już prawdziwa jazda bez trzymanki i dobry prognostyk przed kolejnym sezonem. Warto posmakować więc kuchni indyjskiej. Po sympatycznym, acz lekko naiwnym Slumdog Millionaire, dostajemy smakowity kęs Indii, niepachnący bynajmniej curry, a raczej krwią i śmiercią. Jeśli ktoś lubi takie pikantne dania, to kuchnia Ganesha Gaitonde’a powinna przypaść mu do gustu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj