Odcinek skupia się na ostatecznym starciu z Valentinem, który w błyskawicznym tempie przejmuje Instytut. Dlaczego więc zwlekał z tym tyle czasu, skoro przyszło mu to tak łatwo? Clary oczywiście nie może pozostawić swojego chłopaka samego sobie, więc niezwłocznie chce udać się na misję ratunkową. Pozostali bohaterowie starają się trzymać ją jednak z dala od tego ze względu, że jest ona kluczowym elementem planu antagonisty. Szybko się okazuje, że Jace jest osobnikiem, który może powstrzymać Valentine’a i uratować wszystkich Podziemnych. Wszystko rozgrywa się po linii najmniejszego oporu, nawet na chwilę nie komplikując sytuacji bohaterów. Zabrakło w tym odcinku stopniowego budowania napięcia prowadzącego do finalnego starcia. Przez cały czas brakuje tutaj poczucia zagrożenia, poczucia zbliżającego się końca. Samo ostateczne stracie również nie wywiera żadnych emocji i kompletnie niczym nie zaskakuje. Dla fanów niezaznajomionych z książkowym pierwowzorem, zaskoczeniem może być fakt, że Jace tak naprawdę nie jest synem Valentine’a i Jocelyn, a Clary to nie jest jego siostra, choć i tego można było się domyślić, skoro było to wręcz nachalnie wmawiane widzowi od długiego czasu. Odcinek przepełniony jest idiotyzmami i absurdalnymi zachowaniami bohaterów. Najbardziej rażąca scena to ta, w której Jace pod postacią Clary przybywa na ratunek Simonowi. W miarę interesujące zagranie, mimo że strasznie oklepane i do bólu przewidywalne. Krótkie stracie z samym Valentinem i jego podwładnymi kończy się zwycięstwem protagonistów. A ci co  robią po pokonaniu przeciwnika? Wychodzą jak gdyby nic, bo przecież zniszczenie miecza jest o wiele ważniejsze niż unieszkodliwienie przeciwnika, który tego miecza chce użyć. Podobnym współczynnikiem nielogiczności objawiają się następstwa użycia Miecza Dusz. Sojusz, jaki zawiązał się pomiędzy wilkołakami, wampirami i Faeriami, niemal w całości był za tym, żeby pozbyć się Clary i udaremnić plan Valentine’a, jednak po tym, jak znaczna część z ich towarzyszy poległa, nie robią oni kompletnie nic, a wydarzenie to nie ma żadnych konsekwencji. Twórcy tak bardzo zaniżają poziom scenariusza w tym odcinku, że seans staję się niezwykle uciążliwy. Podobny los spotkał wątek Isabelle i Raphaela. W ostatnich odcinkach był on rozwijany w ciekawy sposób, ale nasze oczekiwania bardzo szybko zostają ostudzone. Twórcy idą najbardziej oklepaną ścieżką, nawet przez chwilę nie starając się pchnąć w to odrobiny świeżości, czy chociażby czegoś, co zainteresowałoby widza. Nawet pod względem aktorskim jest tutaj słabiej niż poprzednio. Szczególnie słabo wypada scena akcji na dachu z udziałem Izzy, w której niedopracowana choreografia i sztuczność biją po oczach. Pozytywnych elementów w tym odcinku jest jak na lekarstwo. Niezmiennie na samej górze stoi duet Magnus-Alec. Do tego grona dołącza tym razem Jace, który zaprezentował się znacznie lepiej niż pozostali. Pomimo tego, że zarówno Bane, jak i Lightwood zostali zepchnięci w tym odcinku na drugi plan, to i tak zaprezentowali się oni najlepiej. Bez wątpienia są to bohaterowie najciekawiej wykreowani, w czym pomagają uzdolnieni aktorzy –Matthew Daddario i Harry Shum Jr. Również scenariusz na to pozwala, nadając tym postaciom odpowiedniej głębi i zaplecza emocjonalnego. Zimowy finał miał być potwierdzeniem lepszej jakości drugiego sezonu Shadowhunters, ale zamiast tego w pewnych momentach sięga poziomem jeszcze niżej niż poprzednia seria. Twórcy w najmniejszym stopniu nie potrafią wykorzystać potencjału drzemiącego w wykreowanych postaciach oraz stworzonym świecie. Operują na ogranych do bólu schematach, nie zaskakując kompletnie niczym. Dodatkowo scenariusz objawia się ogromem absurdu, który sprawia, że widz zastanawia się, czy twórcy nie kpią z jego inteligencji. Odcinek ten mocno odstaje poziomem od poprzednich, nie nastrajając zbyt optymistycznie wobec drugiej połowy tego sezonu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj