Sierota. Narodziny zła, jak sam tytuł wskazuje, to prequel produkcji z 2009 roku. W fabule poznajemy główną bohaterkę na dwa lata przed wydarzeniami z pierwszej części, a także – co wynika już bardziej z podtytułu First Kill – uzyskujemy wgląd do pierwszych popełnionych przez nią morderstw. Twórcy nie zamierzają ukrywać głównego twistu oryginalnej Sieroty. Od samego początku otrzymujemy informację, kim tak naprawdę jest tytułowa dziewczyna, zatem nowa opowieść rozpoczyna się bez tajemnic. Czy w świetle ujawnienia kluczowego faktu już na samym starcie film jest w stanie czymś jeszcze zaskoczyć? Otóż tak, ale finalnie niezbyt zadowalająco. Największą bolączką nowej produkcji jest jej nierówna budowa i tym samym bardzo kiepskie pierwsze wrażenie. Pierwsza połowa filmu naszpikowana jest absurdami, na które naprawdę trudno jest patrzeć. Bohaterowie zachowują się niedorzecznie – ich poczynania pozbawione są jakiegokolwiek sensu. Wielokrotnie łapałam się za głowę, gdy widziałam, co wyczyniają, jak się do siebie odnoszą w danej sytuacji czy też jak reagują w kolejnych zwrotach akcji. Okazuje się jednak, że mniej więcej w połowie trwania filmu dostajemy rekompensatę, bo fabuła dość dynamicznie przybiera obrót, którego nie sposób było przewidzieć. Druga część filmu upływa już zupełnie inaczej niż pierwsza. Otrzymujemy całkiem zaskakujący twist fabularny, w pewnym sensie uzasadniający wcześniejsze niedorzeczności (poza początkowymi scenami rozgrywającymi się jeszcze w Estonii – głupoty i braku logiki tamtejszych bohaterów skonfrontowanych z Esther nie da się obronić absolutnie niczym). Biorąc pod uwagę dwojakość tej produkcji, trzeba przyznać, że główne aktorki faktycznie mają tu sporo do zagrania. Na czoło wysuwa się przede wszystkim Julia Stiles, która przez blisko dwie godziny mocno ewoluuje jako postać i dobrze sobie radzi – zwłaszcza w drugiej połowie. Jeśli chodzi o wcielającą się w Esther Isabelle Fuhrman, tutaj mam już wrażenie powtórki sprzed lat. Aktorka w dalszym ciągu rozdziela się między dwie osobowości i w zasadzie robi to w ten sam sposób co w filmie z 2009 roku. Przez upływ czasu i zdecydowanie starszą twarz aktorki nie sposób uwierzyć, że Fuhrman to kilkunastoletnia dziewczynka, choćby nie wiem, jak dużo CGI nałożono na nią w najbardziej wymagających scenach (uwaga, efekty specjalne momentami są tu aż bolesne...). Pozostali bohaterowie, czyli Allen (Rossif Sutherland) i Gunnar (Matthew Finlan), zajmują drugi plan i tak naprawdę nikną gdzieś w świetle rzucanym na Fuhrman i Stiles. Niestety, Allen napisany jest tak źle i niewiarygodnie, że postać mocno odstaje od całości – to piąte koło u wozu tej produkcji. Realizacyjnie jest raczej standardowo – jump scare na porządku dziennym, znaczna część scen rozgrywa się pod osłoną nocy, co ma dodatkowo przestraszyć widza. Ponadto często na ekranie pojawia się tryskająca krew, przemoc i agresja. Strach nie jest budowany w żaden szczególny sposób – nie oferuje nic, czego w kinie byśmy nie widzieli. Na upartego nowy film mogą obejrzeć także widzowie, którzy nie widzieli części z 2009 roku (ale raczej tego nie polecam, ponieważ po tym seansie "jedynka" już niczym Was nie zaskoczy – cały jej twist otrzymujemy na samym początku tegorocznej produkcji). Fabuła recenzowanego filmu jest bowiem dość uniwersalna. Bez zapoznania się z Sierotą nie tracicie żadnych istotnych faktów, które byłyby potrzebne do właściwego odbioru nowej odsłony. Ogląda się to jak przeciętnej jakości popcorn movie – niezobowiązująco, niewymagająco. To pozycja dobra na wolny wieczór. Jeśli przymkniemy oko na absurdy logiczne, pozbędziemy się oczekiwań i podejdziemy do tego tytułu jak do typowego odmóżdżacza, seans może nawet dać pewnego rodzaju satysfakcję. Sierota. Narodziny zła to bez wątpienia produkcja gorsza od swojej poprzedniczki Sieroty, która zaskakiwała, była czymś nieoczywistym. Jeśli więc chcecie wejść do tego świata, odsyłam raczej do pierwszej części. Tegoroczny prequel stara się zaproponować coś świeżego, ale robi to bardzo nierówno. Początkowo zniechęca, a finalnie i tak przypomina poprzedniczkę (walki, sceny budujące napięcie, zachowanie głównej bohaterki czy nawet światło UV – to wszystko układa się w bardzo podobny kształt). Film ratuje w zasadzie jedynie wspomniany zaskakujący twist i następująca po nim druga połowa, w której rzeczywiście coś się dzieje – z tej perspektywy o fatalnym starcie rzeczywiście można na chwilę zapomnieć. Jako całość nie wybija się jednak powyżej 5/10. Do obejrzenia, popukania się w głowę i zapomnienia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj