Akcja filmu Słodki koniec dnia rozgrywa się w etruskim mieście Volterra. Bohaterką jest Maria Linde (Krystyna Janda), poetka i laureatka nagrody Nobla. W swoim pięknie położonym domu mieszka z mężem, córką oraz dwójką wnucząt. Wiodą z pozoru spokojne życie w promieniach włoskiego słońca. Wszystko zmienia się jednak po tragicznym wydarzeniu, które miało miejsce w Rzymie, niezwykle ważnym dla kultury europejskiej miejscu.  Sam początek jest spokojny, można rzec, że nawet sielankowy. Zjawiskowe krajobrazy i świetna praca kamery pokazuje nam idealne miejsce do spędzenia wakacji i wypoczynku, budząc przy tym skojarzenia do filmu Tamte dni, tamte noce. Podobnie jak w dziele Luca Guadagnino, tutaj także budowany klimat nie jest bez znaczenia i podkręca gęstniejącą z każdą minutą filmu atmosferę. Oglądamy życie bohaterki, która osiągnęła wszystko na swojej zawodowej ścieżce kariery i nie zamierza tylko siedzieć z książką przy kominku. Mimo sześćdziesięciu lat, nie czuje się staro i chce korzystać z pełni życia. Staje się to jednak dużo trudniejsze po wspomnianym dramacie, który w filmie Jacka Borcucha mocno akcentowany jest czarną planszą i krzykami niewinnych ludzi.  Słońce nad Volterrą dalej świeci, ale nie da się nie zauważyć zmian, które zamach w Rzymie spowodował w społeczeństwie. Rozpoczyna się debata na współczesne nam tematy i chcąc nie chcąc, musimy skonfrontować nasze własne przekonania z tym, co wygłasza Maria Linde. Jej przemowa jest mocna, odważna i charakterna, ale także okrutnie niepoprawna politycznie. Można pomyśleć, że oglądamy tylko performans artystki i trudno nam uwierzyć, że tak właśnie ona postrzega rzeczywistość. Kolejne jej czyny oraz relacja z młodym mężczyzną pochodzącym z Egiptu świadczą, że twórca delikatnie igra z naszą recepcją tej historii.  Słodki koniec dnia bez dwóch zdań nie jest filmem pozbawionym wad. Niektóre słowa i gesty pojawiające się na ekranie mogą budzić skojarzenia z tanią publicystyką lub formą felietonu rozprawiającego o setce problemów współczesnego świata. Osobiście bardzo doceniam humanistyczną rozprawę i sposób, w jaki Borcuch wyzbył się moralitetów, ale niekiedy obraz i jego treść rzeczywiście są sobie dalekie i mogą wręcz irytująco wpłynąć na ostateczny odbiór.  Niesamowita jest jednak kreacja Krystyny Jandy. Intensywna, ekspresyjna i pełna wdzięku. Jej postać jest też niezwykle złożona i zostało to znakomicie pokazane przez aktorkę, choćby w relacjach z córką (Kasia Smutniak), mężem oraz młodym obywatelem Egiptu. Maria Linde uobecnia też humanizm, o którym wspomniałem wyżej - nie ma tutaj labiryntów i gmatwania prostych myśli. Istotne są jednak nie tylko słowa, ale też gesty i choć przemowa głównej bohaterki jest tutaj niezwykle przełomowa dla całej historii, to jednak stanowi tylko świetną nadbudowę jej charakteru.  Przesłanie Borcucha jest więc czytelne i natłok wątków nie przesłania głównej myśli reżysera o współczesnym świecie. Jednak prócz świetnej pracy kamery i genialnej Jandy, kluczowe po seansie staje się nasze własne podejście i polemika z dziełem artystycznym. Została zaprezentowana konkretna myśl, bez podtekstów i narzucania swojego zdania. To od nas zależy, co z tym zrobimy. Jako odbiorcy mamy do tego przecież pełne prawo i widać doskonale, że reżyser takim podejściem kierował się, tworząc swoją historię.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj