Można by krzyknąć: w końcu! Snowpiercer po raz pierwszy w tym sezonie dostarcza trochę akcji i nareszcie coś się dzieje. Czy to jednak wystarczy, by poprawić jakość?
Snowpiercer w dość prosty sposób pokazuje początek rewolucji, której kluczem okazuje się seryjna zabójczyni. To ona wprowadza zamęt w pierwszej klasie, który pozwoli zacząć bunt z tyłu pociągu. Wydarzenia z przodu były do przewidzenia, tym samym trudno o emocje, skoro to konsekwencja szeregu często absurdalnych decyzji scenariuszowych. Gdyby w tym momencie wyszło na jaw, że Melanie to Wilford, można byłoby to ocenić o wiele wyżej, ale niestety twórcy postanowili ten twist zdradzić na początku, więc nie mają żadnych asów w rękawie. Nawet fakt, że Wilford był tylko osobą finansującą Snowpiercera, a za jego budowę odpowiadała Melanie, nic tutaj nie zmienia. To nie jest fabularna bomba, która mogłaby mieć jakiekolwiek znaczenie na tym etapie serialu.
To prawdopodobnie pierwszy odcinek, w którym Jennifer Connelly ma coś do roboty. Aktorsko w kilku scenach w końcu może budować emocje i takowe wywoływać u widzów. Najlepiej to wypada w scenie werbalnej konfrontacji z Ruth, w której Melanie emocjonalnie się otwiera i wówczas Connelly w końcu może pokazać coś ludzkiego w tej postaci, bez sztucznych zagrań, jakich w tym sezonie było aż nadto ze strony scenarzystów. Tym razem możemy zobaczyć w Melanie kogoś więcej niż tylko chodzący stereotyp.
Twórcy chyba lubią historyczne spektakle, bo odtworzyli w tym odcinku wszelkie gatunkowe schematy. Począwszy od inspirującej przemowy przed bitwą, skończywszy na krwawym starciu, w którym Andre i główny zły stali się arcywrogami. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie próbowano troszkę na siłę nadać temu wydarzeniu większej skali. Jednak trudno do końca narzekać: jest akcja i to nawet sprawnie nakręcona, ale oczywiście trzeba było coś zepsuć. Stroboskop oświetleniowy na początku psuje wrażenie. Scena bitwy na dłuższym ujęciu pokazuje jakieś ambicje twórcze i artystyczne do zbudowania rozrywkowego charakteru. Jest krwawo, ciekawie i sensownie. Oczywiście pojawiają się zgrzyty jak schemat: zasalutujmy sobie w trakcie bitwy, by zginąć sekundę później. A fakt, że bohaterowie umalowali się w jakiejś barwy wojenne, wydaje się wręcz kuriozalną fanaberią scenarzystów, która nie ma najmniejszego fabularnego sensu.
Trochę niesmaczne okazuje się rozwiązanie z rywalem Andre z ogona pociągu, który staje po stronie pierwszej klasy. Po pierwsze, zero zaskoczenia z uwagi na aktora lubującego się w rolach czarnych charakterów. Po drugie, wydaje się to taką kliszą gatunkową, która pozwoli jakoś przedłużyć tę całą historię na 2. sezon. Idealista Andre przegra? W to wątpię, ale miejmy nadzieję, że wraz z rewolucją na pokładzie pociągu przyjdzie zmiana w podejściu do historii. Nie przeczę, jest w tym potencjał, a ten solidny odcinek pokazuje, że da się wyciągnąć z tego coś więcej.