Snowpiercer otrzymał dwuodcinkowy finał, który z jednej strony kończy wątek rewolucji, z drugiej wprowadzenie do 2. sezonu. Trzeba przyznać, że obie historie, choć bardzo często wydają się głupie, naciągane i przepełnione dziwnymi absurdami, tym razem dla odmiany potrafią zaciekawić i – po raz pierwszy – naprawdę zaskoczyć.
To, co na pewno rzuca się w oczy w 9. odcinku, to banalność kierunku przejmowania władzy przez osoby z pierwszej klasy. Twórcy nie raczą nawet podjąć próby zrobienia tego mądrze, ciekawie i nie tak łopatologicznie. Od początku praktycznie wiemy, którzy gracze są na jakich pozycjach, więc dalszy rozwój jedynie idzie wyznaczonym kierunkiem. A przez to też jakoś nieszczególnie to działa, bo próby zbudowania złoczyńców z tych postaci były niedane i nudne. Melanie, pomimo błędów w strukturze rozwoju, przynajmniej ma jakiś charakter, ale nawet w tym aspekcie twórcy musieli pójść na łatwiznę. Sposób, w jaki Melanie ucieka od egzekucji i trafia do rebeliantów, jest zbyt uproszczony i tym samym mało wiarygodny. Zwłaszcza że – co momentami wydaje się absurdalne – przez większość drogi ucieka w butach na obcasach.
Snowpiercer nigdy nie miał ambicji na ciekawe opowiadanie historii. Trzeba jednak przyznać, że pomysł z pozbyciem się armii pierwszej klasy jest zaskakująco udany w swojej prostocie. Dzięki temu udaje się zbudować jakieś emocje, lekkie napięcie i sprawić, że chyba po raz pierwszy nie jest nudno. Oczywiście jest w tym trochę banalnych zagrań na czele z wymuszonym wyborem moralnym Andre pod koniec akcji, która w sztuczny sposób budowała napięcie, ale trudno odmówić temu przynajmniej jakiegoś charakteru. Nie ma co zastanawiać się nad realizmem, bo to jednak nie taki serial. Pod kątem czysto rozrywkowym tym razem wypada solidnie. I daje satysfakcje, gdy antypatyczne postacie są grupowo żegnane z impetem.
Oczywiście zbyt dużo w tym przewidywalności. Zachowanie osób z ogona pociągu, chaos, rywal Andre budujący własną siedzibę, rabowanie dobrobytu i tak dalej. Banały i tego typu klisze to odznaczanie punktów z listy bez kreatywności czy głębszego spojrzenia na problem. A szkoda, bo przecież cały koncept Snowpiercera to fantastyczny potencjał na wiwisekcję człowieczeństwa.
10. odcinek natomiast zaskakuje, kierując Snowpiercera na nowe tory. Wyjawienie faktu, że jest drugi pociąg, którym dowodzi nikczemny pan Wilford, jest twistem, jakiego nie szło przewidzieć. Twistem, który w końcu coś wnosi do tego serialu. Pokazanie pościgu, "połknięcia" jednego pociągu przez drugi i abordaż mogą wydawać się niedorzeczne, wręcz absurdalnie głupie, ale zaskakująco działa to dobrze w konwencji serialu. Staje się czymś wywołującym emocje, zaciekawienie i sporą dozę niepewności. Mamy świadomość, że to wszystko jest rozbudowanym wstępem do 2. sezonu, ale z uwagi na to, jak to jest kształtowane, rozwijane i z czym się może wiązać, daje nadzieję na ciekawszą serię. Ten odcinek buduje znakomity potencjał.
Na uwagę zasługuje scena, którą wszystko się kończy. Z jednej strony ciekawie zobaczyć zagrożoną Melanie poza pociągiem (notabene znów naciągane, że mogą wychodzić na zewnątrz w kombinezonach), z drugiej mam problem z tym, kto przeszedł przez wrota z drugiego pociągu. Córka Melanie na pewno sporo namiesza, ale nie jest to coś szczególnie zaskakującego i ekscytującego. Umówmy się – to taki schemat występujący w serialach w różnych wariacjach. Mocnym akcentem byłby jednak Sean Bean jako pan Wilford, jak widzieliśmy w zwiastunie. Snowpiercer kończy się zaskakująco dobrze. Daje nadzieję, że może coś w 2. sezonie z tego będzie.