Pierwszy sezon serialu Azisa Ansariego co prawda zdobył statuetkę Emmy i przyjął się całkiem ciepło, ale mojego serca nie zawojował. Miałem wrażenie, jakby producentom nie udało się wykupić serialu Louisa C.K. i uznali, że prościej będzie zrobić coś podobnego, ale z komikiem operującym zupełnie innym od Louiego humorem. Razem z Alanem Yangiem, scenarzystą, z którym wcześniej spotkał się na planie Parks and Recreation, Ansari opowiedział o losach swojego rówieśnika, Deva, wyjątkowo spójnych z postacią stand-upera. Serialowy Dev jest synem hinduskich imigrantów (w tej roli prawdziwi rodzice Azisa Ansariego!) próbujących swoich sił w amerykańskim szołbiznesie i przeżywającym mniej więcej te same przygody, o których twórca serialu opowiada w swoich monologach. I tak, jako ekranizacja stand-upu Ansariego, Mistrz Niczego sprawdzał się nieźle. Nietrudno było przetłumaczyć obserwacje popularnego komentatora pokolenia, tfu tfu, millenialsów na krótki, wysmakowany serial w mumblecore’owym stylu. Jedyne, co mnie gryzło, to uczucie, że produkcja ewidentne pretendowała do bycia czymś więcej, niż się okazała. Zamiast tego, co zwykło się nazywać ścieżką dźwiękową, dostaliśmy bombonierkę belgijskich pralinek. Kiedy wchodziła staromodna czołówka, za każdym razem byłem tak podekscytowany, że liczyłem na coś więcej, niż na stare historyjki opowiedziane trochę inaczej. W sezonie drugim Deva spotykamy tam, gdzie pożegnaliśmy go ostatnio. Uczy się lepić pastę w knajpce w Modenie i wiedzie życie winem i oliwą płynące. Rozstanie z Nowym Jorkiem, na rzecz jednej z najurokliwszych lokalizacji, jakie nasza planeta ma do zaoferowania, zrobiła serialowi na dobre. Melodyjny język włoski dominuje nad angielskim i sama sceneria sprawia, że Master of None staje się ciekawszy i, siłą rzeczy, oddalony od splątanych z nowojorską kulturą monologów jego twórcy. Niestety, toskańskie wakacje kończą się po dwóch pierwszych odcinkach. Dev powraca do swojego domyślnego otoczenia, przez co wystraszyłem się, że rzecz powróci na stare tory i już niczym mnie nie zaskoczy. A tu szok! Każdy odcinek jest dopracowaną na cycuś-glancuś miniaturką z odrębnym pomysłem na siebie. Jeżeli tego wymagał dany pomysł, głównego bohaterowi zdarza się schodzić na drugi, a czasami nawet na trzeci plan. Tak jak w poprzednim sezonie, tak i tutaj Devowi towarzyszymy w karierze zawodowej, w podbojach miłosnych i w kontakcie z paczką przyjaciół, kiedy spędza miło czas i objada się samymi pysznościami. Ci ostatni męczyli mnie w poprzednim sezonie: nie byli na tyle rozbudowani, żeby ich polubić czy zapamiętać. Tym razem przynajmniej dwoje z nich dostało nieźle spuentowane, satysfakcjonujące wątki. Główny wątek sezonu wyłania się po włosku, nieśpiesznie i za pięć dwunasta. Trudno policzyć, ile razy mogliśmy oglądać na ekranie romanse zakazane, pełne niepokoju, niedopowiedzeń i sprzecznych emocji. Ten, który proponuje drugi sezon Specjalisty od Niczego przedstawia dokładnie ten sam niepokój, te same niedopowiedzenia co zwykle i identyczne emocje, równie sprzeczne zresztą... Trudno odbierać to w kategoriach zarzutu w scenariuszu, w którym bohaterowie myślą i czują, a nie tylko robią następujące po sobie rzeczy. Druga transza jest wszystkim tym, czym chciała być pierwsza. Zbudował sobie tożsamość, która odróżnia go od podobnej tematycznie konkurencji – ze stand-upem Ansariego włącznie. Dla fanów lekkich, obyczajowych komedii jest to pozycja więcej niż obowiązkowa. Dla pozostałych, dobry pretekst, żeby do fanów takowych produkcji się przyłączyć.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj