Marvelowi i Sony przede wszystkim udała się rzecz arcytrudna. Film nie sprawia wrażenia powtórki z rozrywki i idzie w zupełnie innym kierunk niż pierwsze dwie kinowe inkarnacje tej postaci. Dobrą decyzję podjęto, nie pokazując, jak Peter zdobywa swoją moc, czy jak wujek Ben umiera. Te wydarzenia są wspomniane bezpośrednio i pośrednio. Tak właściwie to nie wiemy, czy wujek Ben w ogóle istnieje w tym filmowym świecie. Są wzmianki o trudnych chwilach May, ale nie ma sugestii, że to właśnie chodzi o jego śmierć. Brak kultowych słów o odpowiedzialności za wielką moc jest zbawienny dla tego Pajączka, który przez to jest innym bohaterem niż jego filmowi poprzednicy, ale zarazem jest ciut bliższy komiksowemu wyobrażeniu. Brak tu dość oklepanych zabiegów fabularnych z uzyskaniem mocy i moralnego kodeksu, nie oznacza to, że Spider-Man: Homecoming nie jest tzw. originem, czyli historią o początkach bohatera. Jest to jak najbardziej origin, ale ukazany w innej formie. Twórcy robią coś, co w porównaniu do poprzedników staje się ich najmocniejszą zaletą - pokazują Spider-Mana jako superbohatera początkującego, popełniającego błąd za błędem i uczącego się swojego fachu. To stanowi dość odświeżający zabieg w filmach komiksowych, bo w zasadzie przez cały film Spidey stara się, robi wszystko, co w jego mocy, a częściej jest zagrożeniem dla otoczenia, niż jego zbawcą. Sceny pościgu za ciężarówką doskonale pokazują, jak przez brak doświadczenia i lekką fajtłapowatość niszczy mienie zwykłych mieszkańców. Chce się wykazać i popełnia kolejny błąd na promie, który prawie doprowadził do tragedii. Tego typu scen jest w filmie bardzo dużo i one kształtują zupełnie inny, świeży obraz tej historii. W poprzednikach Spidey za szybko uczył się swoich mocy i praktycznie takowe błędy mu się nie zdarzały. Na pewno nie na takim samym poziomie. A to tworzy zupełnie innego superbohatera, który wychodzi z ram schematu perfekcyjnej maszyny do walki z przestępczością i staje się ludzki, ciekawszy i prawdziwszy. Taki, z którym można się identyfikować, bo pokazuje, że bycie superbohaterem w tak młodym wieku to o wiele większe wyzwanie. To też pozwala rozwijać Petera Parkera, którego szkolne dylematy stają się ważną, ale nie najważniejszą częścią opowieści. Wprawne oko fanów dostrzeże inspiracje filmami The Breakfast Club czy Ferris Bueller's Day Off. Raz nawet dostajemy dość dosłowny cytat podczas pościgu Spidey'ego za ciężarówką, gdy na ekranie leci podobnie wyglądający fragment z drugiego wspomnianego filmu. Sympatyczne i sprawnie wplecione mrugnięcia okiem oraz utrzymanie dobrego ducha filmów Johna Hughesa daje efekt lepszy, niż można się spodziewać. Dzięki temu sytuacje z liceum nabierają charakteru, sympatycznej otoczki i serca, które jest w tym miejscu potrzebne. Problem rodzi się w momencie, gdy przyjrzymy się postaciom. Wyróżnia się tylko Zendaya jako Michelle. Jej wstawki w paru scenach dobrze bawią, a postać pozostawia po sobie pozytywne wrażeniem, ale... jednocześnie czuć zmarnowany potencjał. Michelle okazała się mocniejszym punktem tej grupy i twórcy nie wykorzystują tego, spychając ją w tło. Problem leży też w Liz, Flashu , a nawet w Nedzie. Nie zrozumcie mnie źle, to są sympatyczne postacie, które dobrze sprawdzają się na ekranie, ale w zasadzie nie pozostawiają po sobie żadnego wrażenia. Ned to dobre urozmaicenie życia Petera i zerwanie z rolą samotnika w byciu Spider-Manem, ale jakby go nie było, wiele by to nie zmieniło. Flash, nawet pomimo zerwania ze schematem osiłka z komiksu, jest nadal stereotypowy i nudny, a Liz nie ma żadnej chemii z Peterem, dlatego też ukazanie ich uczucia jest nam obojętne. Podkreślam ponownie, to są postacie wzbudzające sympatię, dobrze działają jako grupa, ale indywidualnie to marnowanie potencjału na coś o wiele ciekawszego, co pozostanie na dłużej. Jak Michelle może zapaść w pamięć i chciałoby się jej więcej, tak pozostali nie wywołują raczej takich reakcji. Najjaśniejszym punktem jest oczywiście Tom Holland. Strzał w dziesiątkę w castingu! Każdy, kto oglądał film Lo Imposible sprzed 5 lat, wie, że aktorsko stać go na wiele. Tworzy on Petera, jakiego zawsze chciałem zobaczyć na ekranie. W sumienajbliższego mojemu wyobrażeniu po kontaktach z komiksami z lat 90., ale jednocześnie innego, ciekawego i dobrze wpisującego się w filmowy świat. Dzięki temu, że obecnie 20-letni aktor gra licealistę, sceny w szkole nabierają wiarygodności. Jest sporo dobrych scen, gdzie Holland pokazuje, że może być przyszłością Kinowego Uniwersum. Wyrazisty, z charyzmą, sercem i zaraźliwym entuzjazmem (zwłaszcza w kapitalnych początkowych scenach nagrywanych telefonem). Sprawdza się w scenach zabawnych, sprawdza się też w scenach emocjonalnych (rozmowa z Sępem w aucie czy kapitalna scena informowania May o stracie stażu), ale co najważniejsze sprawdza się jako Spider-Man. Nadaje mu charakter żartownisia( komentarze podczas walk), ale zarazem tworzy postać cierpiącą z powodu braku ojca. Tony Stark staje się kimś takim, a wstawienie tej postaci w roli mentora okazuje się strzałem w dziesiątkę. Nie ma go za dużo, nie przytłacza jego obecność, ale pojawia się wtedy, kiedy trzeba, by odegrać ważną rolę dla rozwoju fabuły. Relacja pomiędzy Tonym a Peterem, która bardzo wyraźnie wchodzi na rejony przybrany ojciec –syn, może się podobać, bo przekonuje pod względem emocjonalnym.
fot. Orlando Arocena/Poster Posse
+69 więcej
W filmach nie brak dobrych pomysłów, które odświeżają formułę. Poza wspomnianym popełniającym błędy Spider-Manem są to zabiegi techniczne lub detale. Począwszy od samego kostiumu Spider-Mana, który jest napakowany technologią. Początkowo sądziłem, że będę mieć z tym problem, bo trochę wychodzi z tego nowy Iron Man. Przy tym Spider-Manie to jednak działa lepiej, niż mógłbym oczekiwać. Liczba gadżetów jest imponująca, ale koniec końców kostium staje się narzędziem fabularnym, by pozwolić Pajączkowi dojrzeć. "Jestem nikim bez tego kostiumu" –słyszymy deklarację w jednej ze scen, więc taki świadomy ruch potrafi dobrze rozbudować bohatera i jego relację z Iron Manem. Nawet cieszą takie detale, jak przebieranie się w kostium Pajączka. W sumie w żadnym komiksowym filmie praktycznie nie widzimy tego zabiegu. Michael Keaton tworzy świetny czarny charakter. Kompletnie inna klasa niż postacie z większości filmów Marvela. Głównie dlatego, że mamy jasno nakierowane motywacje, więc nie jest on zły, bo tak. W zasadzie to dobry, ciężko pracujący facet, którego rzeczywistość zmusza do podjęcia radykalnych kroków, by utrzymać rodzinę. Został on zmuszony przez pośrednie działania Tony'ego Starka do bycia złym. Wyraźnie się w tym zatraca i gdzieś umyka mu kontrola nad obranym torem. Ze złodzieja i handlarza nielegalną bronią, zmienia się w mordercę, w potwora, w Sępa, który będzie pastwić się nad padliną, by osiągnąć cel. Doskonale obrazuje to jedna z ostatnich scen, gdy pomimo zdezelowanych skrzydeł, nadal z uporem próbuje porwać choć jedną skrzynie z transportu, by móc osiągnąć cel. Coś, co mogło kosztować go życie, a jego rodzinę jeszcze więcej cierpienia. Keaton kapitalnie się sprawdza szczególnie w jednej scenie, w której liczą się tylko aktorzy i budowane, wręcz namacalne napięcie. Ten moment, gdy obserwujemy "męską", dość dwuznaczną rozmowę pomiędzy Toomesem a Peterem w samochodzie przed balem, pokazuje nam wyrazistość tego łotra i Keatona, który charyzmą rządzi na ekranie. Kłopot w tym, że obok Toomesa mamy inne postaci, które są puste, nudne i nieciekawe. Boli mnie najbardziej zobrazowanie Shockera, który w komiksach był naprawdę wartościowym złoczyńcą. A tutaj mamy dwóch bezimiennych żołnierzy, a jedynym wyraźnym nawiązaniem do pierwowzoru są żółte rękawy. Papierowi złoczyńcy tego typu zawsze są problemem komiksowych filmów. A tak naprawdę ci nie mają żadnych motywacji. Pracują dla Toomesa, bo mają kasę i tyle. Czasem jednak lepiej nakreślić coś więcej dla lepszego efektu. Toomes jest tego dobrym przykładem. Specjalnie obejrzałem ten film dwa razy, by móc przeanalizować to, co o nim myślę. Ostatecznie wystawiam mu "jedynie" 7/10 i rozumiem, jeśli dla wielu z Was jest to ocena za niska. Nie zrozumcie mnie źle, 7/10 to nadal bardzo dobry film, dający masę frajdy, subtelnego, niewymuszonego, ale szczerze bawiącego humoru oraz cudnych powiązań z Kinowym Uniwersum. Pewnym problemem tego filmu jest kameralność porównywalna do Iron Mana z 2008 roku. Tam jednak została ona o wiele lepiej wykorzystana przez Jona Favreau, czego efektem były emocje i bardziej wyrazistsza skala wydarzeń. W Spider-Man: Homecoming niby wszystko gra: akcja jest, humor jest, dobra, wciągająca historia jest, ale... brakuje tak naprawdę mocnego uderzenia. Takiej kropki nad i, która pozwoli poczuć i stwierdzić po kulminacji, że to było to. Właśnie problemem są sceny akcji, które nie mają tego uderzenia emocjonalnego i rozrywkowego. Są stonowane, mało widowiskowe, kameralne, czasem zgrzytają efekty (komputerowy Pajączek wciąż rzuca się w oczy), ale to nie stanowi klucza do rozwiązania zagadki. Chodzi o to, że wszystko gra, ale pozostaje odczucie, że czegoś brakuje. Tej kulminacji, mogącej emocjonalnie to spiąć w spójną całość, która na dłużej pozostanie w głowie. Czynnika "wow", który w kinowej efekciarskiej rozrywce jest bardzo ważny. Dobra, momentami bardzo dobra rozrywka, ale nie chcę gloryfikować tego filmu, bo to Marvel, bo lubię tę postać i wychowywałem się z nią. To dobry film, który dobrze wprowadza superbohatera, daje wiele frajdy i to na więcej niż jeden seans, ale brakuje mu większej wagi emocjonalnej w finałowym akcie. Zbudowano jednak ogromny potencjał, by to poprawić w kolejnej solowej odsłonie, na co liczę i temu kibicuję.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj